Rating: 16+
Opis: "Spotkało cię coś niesamowitego? Przeżyłeś osobliwą przygodę i masz trudności z przystosowaniem się do normalnego życia? Przydarzyło ci się coś, czego nie potrafisz do końca wyjaśnić? Klinika doktora Memorandusa Marcha zaprasza na konsultacje i psychoterapię."Bliżej nieokreślona przyszłość. Od trzydziestu lat ludzkość podtrzymuje kontakt z Minerwianami - zafascynowaną ziemskimi kulturami rasą obcych. Minerwiańska nauka stoi na wysokim poziomie, co więcej - obcy zbadali i opisali wpływ pewnych zjawisk i wydarzeń na psychikę istot rozumnych; zjawisk i wydarzeń, które na Ziemi dotąd opisywane były tylko w powieściach fantasy i science-fiction. Doktor Memorandus March postanowił skorzystać z tej wiedzy, aby pomóc ludzkości, a za cel swoich badań wybrał małe miasteczko Clive's Grove, gdzie wiele rzeczy nie jest takie jak się wydaje. Oto kilka z przypadków, z którymi miał styczność.
Jakieś piętnaście lat temu…
Oliver Benson mieszał swoje płatki owsiane, spoglądając ze zniecierpliwieniem na schody i mając nadzieję, że Marianna zaraz zejdzie na śniadanie. Za jakąś godzinę mieli już być gotowi do szkoły, a tej ośmioletniej smarkuli wciąż nie było widać. Czasami Oliver żałował, że jest od niej straszy o siedem lat i że to on musi być tym odpowiedzialnym.
Właściwie sam nie wiedział czemu na nią czekał. Z jakiegoś powodu czuł niepokój, kiedy długo nie schodziła na śniadanie… Ale sprawdził dziś rano jej pokój. Nigdzie nie było żadnych dziwacznych drzwi…
Oliver otrząsnął się ze swoich ponurych myśli i poprawił okulary. To wszystko było już za nim. Teraz czekała go reszta jego życia.
No wreszcie ta dziewucha się pojawiła. Właściwie to zbiegła ze schodów, robiąc hałas na cały dom. Tata był w pracy, mama wyszła tuż po nim (ale zdążyła przyszykować im kanapki), więc to Oliver powiedział siostrze, aby się uspokoiła. Marianna natychmiast się opanowała i usiadła przy stole, gdzie już czekała na nią kanapka z żółtym serem.
- Ale ja nie lubię sera!
- Trudno. Jedz i nie marudź.
- A nie możemy zjeść babeczek jagodowych? Wiesz, takich jak robiła Pani Gąska?
Oliver zamarł na chwilę. Przypomniał sobie gadającą gęś w kuchennym fartuchu, która jakimś cudem była w stanie utrzymać dzbanek z herbatą…
Nastolatek otrząsnął się i odrzekł stanowczo:
- Nie. Masz zjeść to. Niedługo idziemy do szkoły.
- Ale w szkole jest tak nudno! – marudziła Marianna. – Poza tym nikogo nie znam.
Oliver spojrzał na nią z podniesionymi brwiami. Wydawała się rzeczywiście trochę smutna. Odłożył więc łyżkę i położył rękę na ramieniu dziewczynki.
- Hej, to dopiero drugi dzień. Zobaczysz, jeszcze będziesz miała dużo przyjaciół.
Uśmiechnął się nawet, aby dodać jej otuchy, zanim powrócił do płatków. Przez chwilę siedziała cicho, powoli zajadając kanapkę. W końcu jednak powiedziała:
- Ale nie takich jak w Zenlandii.
Oliver wziął głęboki oddech i po raz kolejny przerwał jedzenie, aby zwrócić się do siostry:
- Posłuchaj, Marianno. Wiesz, że nie możemy wrócić do Zenlandii.
- Szkoda – prychnęła. – Tam wszystko jest lepsze.
- To nieprawda. A co z olbrzymem?
- Ależ jego już nie ma! Przecież pomogliśmy go pokonać! A w Zenlandii ludzie są milsi i na śniadanie zawsze są babeczki.
Oliver nie wierzył, że znów przeprowadzają tę rozmowę. I prawdę mówiąc, miał już po dziurki w nosie Zenlandii. Nie dość, że widział ją w snach; nie dość, że musiał jakoś przywyknąć po tym całym szaleństwie, że już jest w normalnym świecie, to jeszcze Marianna ciągle o niej gadała.
- Nie pamiętasz jak olbrzym próbował mnie upiec w piekarniku? – oświadczył, podnosząc się z miejsca. – Uwierz mi, to nie było przyjemne doświadczenie.
Marianna spuściła wzrok, widocznie zawstydzona. To z kolei sprawiło, że Oliver usiadł z powrotem na krześle. Marianna milczała do momentu, kiedy wreszcie połknęła ostatni kęs kanapki. Wtedy odparła cicho:
- To nie tak, że zapomniałam.
Oliver spojrzał na nią, również zjadając resztki swojego śniadania. Oboje przyglądali się sobie w ciszy pustego domu.
- Po prostu… po prostu tam miałam wreszcie przyjaciół. No i – uśmiechnęła się do niego lekko – przecież cię w końcu uratowałam. Nigdy, przenigdy bym cię nie zostawiła.
Oliver przypomniał sobie całe zajście. I przypomniał sobie jak bardzo się cieszył, że siostra jednak po niego wróciła.
- Tak, pamiętam – odparł w końcu, również się uśmiechając. – Byłaś genialna.
To nie tak, że nie rozumiał, dlaczego chciała tam wrócić. W końcu byli tam bohaterami i on sam wielokrotnie czuł się tam o wiele lepiej niż w prawdziwym świecie. Ale problemem było to, że oboje zapamiętali to miejsce inaczej.
Oliver wziął naczynia i poszedł umyć je w zlewie.
- Ubierz się i spakuj – oznajmił nieco znużonym głosem. Spojrzał na zegar nad lodówką i dodał: – Autobus mamy za dwadzieścia minut.
Obecnie…
Była już trzecia popołudniu. Trzecia po popołudniu i nikt nie przychodził!
Asystentka doktora Marcha, Nancy Keats, rozejrzała się po jasnoniebieskiej poczekalni, spojrzała na drzwi naprzeciw swojego biurka recepcyjnego, po czym ziewnęła z nudów. Po raz któryś z rzędu zerknęła na grafik spotkań i po raz któryś z rzędu przekonała się, że dwóch pierwszych klientów przyszło na wizyty już rano, a trzeci przeniósł wizytę na przyszłą środę. Nikt inny nie był na dzisiaj umówiony.
Była kasztanowowłosą okularnicą w czarnym golfie i spódnicy. Wszyscy, który wchodzili do kliniki i widzieli ją pierwszy raz, mieli wrażenie, że Nancy jest bardzo profesjonalna i poważna, a ona lubiła sprawiać takie wrażenie. Bo rzeczywiście taka była… w pewnych sprawach. Lubiła swoją pracę, ale nie wszystkie jej aspekty. Na przykład, ze wszystkich swoich obowiązków jako asystentki, najbardziej nie lubiła pracy przy recepcji, zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj, kiedy nic się nie działo.
Wcisnęła przycisk na intercomie i powiedziała:
- Myślę, że nikt już nie przyjdzie, doktorze.
- Mnie też ta bezczynność męczy, panno Keats – odpowiedział głos jej szefa. – Na szczęście mój kaktus nie dostał dawno wody, więc go teraz poję. Na pewno jest coś, czym może pani zabić czas.
Nancy przerwała połączenie i westchnęła. Następnie wyciągnęła z szafki swojego biurka najnowszy numer ulubionego czasopisma. Był tam ciekawy artykuł na temat poltergeistów i Nancy chciała go przeczytać już od samego rana. Szybko go znalazła i wzięła się za lekturę.
Kiedy brała się za drugi akapit, drzwi się otworzyły i stanął w nich mężczyzna, który miał na oko jakieś trzydzieści lat. Kiedy ściągnął kaptur kurtki, Nancy mogła się przyjrzeć jego czuprynie jasnobrązowych włosów, których kosmyk na czubku głowy układał się w lekki szpic. Twarz przybysza była lekko opalona, a na nosie znajdowały się okulary.
- Przepraszam? – zaczął niepewnie. – Ja… ja znalazłem ogłoszenie o waszej klinice. Podobno zajmujecie się nietypowymi przypadkami. Czy jest możliwość, abym się dzisiaj umówił na sesję z doktorem Marchem?
- Tak, oczywiście – odparła Nancy.
- Kiedy mógłby mnie najwcześniej przyjąć?
Nancy udała, że przegląda grafik i po niespełna minucie zwróciła się znów do potencjalnego klienta:
- Mam pan szczęście. Właśnie zwolniło się miejsce. Może pan wejść już teraz, panie…?
- Benson. Oliver Benson – przedstawił się mężczyzna i po krótkiej chwili milczenia dodał trochę pewniej: – Proszę mnie więc zaprowadzić.
Nancy uśmiechnęła się, po czym wcisnęła przycisk intercomu i powiadomiła swojego szefa:
- Pewien człowiek chciałby z panem pomówić, doktorze. To klient.
- Fantastycznie! – odparł z entuzjazmem doktor March. – Niech przyjdzie!
- Oczywiście – asystentka przerwała połączenie i podniosła z krzesła, po czym zwróciła się do pana Bensona: – Proszę za mną.
Mężczyzna tylko przytaknął i pozwolił się prowadzić.
Asystentka wprowadziła Olivera do gabinetu doktora Marcha. Zielone ściany były od dolnej połowy pokryte panelami. Pośrodku podłogi położony był wielki dywan, na którym stała zielona kanapa i stolik do kawy. Na nim postawiono jakąś paprotkę, a koło drzwi znajdowała się duża donica z kaktusem, na którym już kwitły różowe opuncje. Pod oknem stało biurko z ciemnego drewna, a na lewo od niego szeroki regał z książkami. Przed biurkiem stało dodatkowe krzesło, zapewne dla klientów.
A oparty o biurko stał on. Wydawał się mieć zupełnie białą skórę i wielkie, czarne oczy, a do tego szpiczaste uszy. Nosił czarne dżinsy, białą koszulę i brązowy sweter w serek, przez co wydawał się grubszy niż prawdopodobnie był, a mimo to jego dłonie robiły wrażenie długich i wąskich.
Po raz pierwszy w życiu Oliver widział na własne oczy Minerwianina. Mężczyzna mimochodem śledził informacje o Minerwianach – tych dziwnych kosmitach, którzy trzy dekady temu nawiązali kontakt z ludzkością i byli żywo zafascynowani ziemskimi kulturami (był na to nawet termin: gajofilia). Dopiero od niedawna Ziemianie przekonali się do tego, że kosmici nie są wrogo nastawieni i nie chcą dokonać inwazji (chociaż nie brakowało ludzi, którzy wciąż tak uważali) i rozpoczęła się prawidłowa współpraca między obiema planetami.
Po chwili milczenia, doktor March uśmiechnął się i podszedł do pana Bensona.
- Witam w moich skromnych progach – powiedział i wyciągnął rękę w stronę Olivera. – Nazywam się Memorandus March.
Mężczyzna nieśmiało uścisnął jego dłoń i odparł krótko:
- Oliver. Oliver Benson.
- Czy mogę do pana mówić po imieniu? – Doktor March przerwał uścisk.
Oliver zastanowił się przez chwilę, aż w końcu odparł:
- Tak. Myślę, że tak.
- Proszę, usiądź, Oliverze. – Psychoterapeuta znów się uśmiechnął i wskazał otwartą ręką krzesło przed biurkiem.
- Zostawiam was samych i wracam na recepcję – odrzekła panna Keats i zamknęła za sobą drzwi.
Kiedy tylko odeszła, Oliver natychmiast skierował się w stronę wyznaczonego miejsca i niepewnie zasiadł na nim. Tymczasem doktor March zajął miejsce za biurkiem, oparł łokcie na blacie i uśmiechnął się znów przyjaźnie do klienta. Oliver natychmiast zauważył, że po lewej stronie psychoterapeuty leżały długopis i otwarty, niebieski notatnik.
- Cóż cię do mnie sprowadza, Oliverze?
Oliver nie odpowiedział od razu, tylko przyglądał się psychologowi, próbując jakoś ubrać w słowa to, z czym przyszedł. Im dłużej siedział naprzeciw Minerwianina, tym bardziej miał wrażenie, że to jest jeden wielki sen. Właśnie miał opowiedzieć zupełnie obcej osobie o swojej dziwnej przygodzie z dzieciństwa.
- Pewnie dziwi cię, że Minerwianin nosi ziemskie nazwisko – odezwał się nagle doktor March.
- Ależ nie! – odparł Oliver, machając defensywnie rękami.
- Spokojnie, o nic cię nie oskarżam – oświadczył doktor, wciąż się uśmiechając. – Sprawa jest właściwie bardzo prosta: moja matka jest Minerwianką, a ojciec pochodzi z Connecticut. I to po nim mam nazwisko.
- Aha – odrzekł Oliver.
Rzeczywiście, to miało sens. I z jakiegoś dziwnego powodu, kiedy tylko ta kwestia się wyjaśniła, Benson czuł się bardziej komfortowo. Jakby całkiem rozsądny powód, dla którego doktor March nazywa się tak, a nie inaczej, uczynił całą sytuację zwierzania się kosmicie z wyprawy do magicznego świata bardziej osadzoną w rzeczywistości, a więc mniej niezręczną.
Znowu zapadła cisza. Oliver nie był pewien jak zacząć.
- Nie spiesz się – zachęcał go doktor. – Dzisiaj jest wolniejszy dzień. Nikt nam nie przeszkodzi.
Oliver spojrzał na niego jeszcze raz i pomyślał sobie, że to w sumie dobrze, że doktor March był kosmitą. Jeszcze kilka dekad temu istoty z innych planet należały do wytworów ludzkiej wyobraźni. Cywilizacje pozaziemskie należały do domeny kina albo literatury (ewentualnie teorii spiskowych, które mało kto brał na poważnie). Innymi słowy – kosmici byli elementem fikcji.
Tak jak magiczne krainy, do których przedostawały się dzieci w książkach i filmach fantasy.
Toteż Oliver wziął głęboki oddech i wreszcie się przełamał.
- Ja… znaczy się, ja i moja siostra… byliśmy w dziwnym miejscu.
Doktor March splótł ręce i położył je na biurku. Wydawał się zainteresowany tym, co jego pacjent miał do powiedzenia.
- Próbuję sobie to jakoś wytłumaczyć, ale nie wiem jak – ciągnął dalej Oliver. – W jednej chwili byliśmy z Marianną w nowym domu, a potem otworzyły się te drzwi, i nagle byliśmy w Zenlandii, i spotkaliśmy Panią Gąskę i… i gonił mnie olbrzym, i… Ja wiem, że pewnie brzmię jak szaleniec, ale to się naprawdę zdarzyło, a teraz muszę udawać, że się nie zdarzyło i…
- Spokojnie, Oliverze. – Doktor March nagle przerwał jego potok słów. – Najpierw opowiedz o tym miejscu, w którym się znaleźliście. Potem zobaczymy, czy ci uwierzę.
Oliver wyprostował się na krześle i przez chwilę zastanawiał się, od czego zacząć. W końcu spojrzał na psychoterapeutę i oświadczył:
- To miejsce nazywało się Zenlandia i było niesamowite. Żywe kolory, fantastyczne rośliny, o których nawet mi się nie śniło… i leśne zwierzęta, chodzące po tym świecie, ubrane jak ludzie i zachowujące się po ludzku. Pamiętam, jak przeszliśmy wraz z Marianną… to właśnie moja siostra – wyjaśnił szybko Oliver i ciągnął dalej: – No więc jak przeszliśmy z Marianną przez drzwi, które nagle pojawiły się w jej sypialni, naszym oczom ukazała się kwiecista łąka. Niektóre kwiaty były wielkości słoneczników, ale ich pąki były bardziej dzbankowate. Słońce sprawiało, że mieniły się kolorami tęczy. Obojętnie jakbym nie opisywał tego, co widziałem, nie mógłbym oddać jakie to wszystko było piękne. Ta łąka wręcz zachęcała mnie, abym przeszedł przez drzwi i przyjrzał się wszystkiemu z bliska. Moja siostra nawet nie czekała na mnie. Sama przekroczyła próg i zaczęła biegać po tej łące, oglądając każdy kwiat, który zwrócił jej uwagę.
- A jak reagowali na was mieszkańcy Zenlandii? – zapytał nagle doktor March. – Przyjaźnie? Wrogo? Ze zdziwieniem?
- Pierwszą istotą jaką napotkaliśmy była Pani Gąska.
Przerwał nagle, znów próbując jakoś ogarnąć myśli. Spodziewał się teraz po doktorze Marchu wyrazu zdziwienia, ale nie zobaczył nic z tych rzeczy. Psychoterapeuta przyglądał się mu tylko z wyrazem zainteresowania, od czasu do czasu robiąc notatki.
Oliver postanowił ciągnąć dalej:
- Wyszła nam naprzeciw. Była prawie tak wysoka jak ja i miała na sobie fartuch w kratkę. Była jakby wyjęta z jakiejś książeczki dla dzieci. W końcu przemówiła: „Nie powinniście tu być, dzieciaczki. Olbrzym jeszcze was odkryje. Odejdźcie jak najszybciej.” Pani Gąska od samego początku okazywała nam troskę i chciała nas chronić. Pozwoliła nam nawet schronić się w swoim domu i poczęstowała nas babeczkami jagodowymi.
Oliver zastanawiał się wielokrotnie dlaczego w ogóle zaufał Pani Gąsce. Dlaczego pozwolił, aby ich gdziekolwiek zabrała? Może po prostu jej aparycja sprawiła, że wydawała się niegroźna.
- Marianna dogadywała się świetnie z Panią Gąską i jej przyjaciółmi, Borsukiem i Żabą. Żartowała z nimi, rozmawiała o różnych rzeczach, opowiadała im o naszym świecie. Lubiła ich, a oni lubili ją. Czuła się całkiem swobodnie w całej tej sytuacji. Nie traciła pogody ducha ani na chwilę. Dla niej to była wspaniała przygoda.
- A dla ciebie? – spytał doktor March.
- Ja chciałem mieć już to wszystko za sobą. Chciałem obudzić się z tego dziwnego snu. Chciałem znaleźć się we własnym łóżku, w świecie, który znam. Zwłaszcza, że Pani Gąska wyjaśniła nam, że kraina, w której się znaleźliśmy, przez dłuższy czas była spokojnym miejscem, gdzie życie toczyło się jak w sielance… Potem jednak pojawił się olbrzym i zaczął gnębić mieszkańców. Podobno zdarzało się, że ludzie z naszego świata przedostawali się do Zenlandii i trafiali w jego łapy. Wtedy on ich zjadał. Szczególnie upodobał sobie mięso dzieci.
- Hmm… całkiem interesujące – mruknął w zadumie doktor March, po czym zapisał coś w notatniku.
To sprawiło, że przez chwilę Oliver nie mógł się skupić na opowieści. Szybko zorientował się, że psychoterapeuta pisze w innym języku niż angielski, bo używał dziwnych, obcych znaków.
Nagle jednak doktor March przerwał pisanie i jego oczy spoczęły na pacjencie.
- Proszę, kontynuuj. Ja tylko robię notatki. – Kiedy Oliver długo nie odpowiadał, psychoterapeuta podpowiedział mu: – No więc dowiedzieliście się, że olbrzym terroryzuje okolicę. Czy skonfrontowaliście go w jakiś sposób?
Oliver wziął głęboki oddech. Nie lubił myśleć o olbrzymie.
- W pewnym momencie musieliśmy – oświadczył. – Pojmał Panią Gąskę, więc musieliśmy ją uratować. Ale byliśmy tylko ośmiolatką i czternastoletnim chłopakiem. Nie mogliśmy go pokonać. Nie we dwójkę. W rezultacie trafiłem w niewolę olbrzyma i prawie zostałem upieczony żywcem w jego piecu.
Oliver znów przerwał, przypominając sobie tamto wydarzenie: on siedzący w powoli rozgrzewającym się piecu…
- Myślałem, że zginę w płomieniach – podjął opowieść znów. Jego głos był cichy, mężczyzna mówił jakby nie był do końca obecny. – Patrzyłem z wnętrza pieca, jak olbrzym przygotowuje sałatkę, z którą mnie zje. Marzyłem o tym, aby to wszystko stało się snem, ale im dłużej siedziałem w nagrzewającym się piecu, tym bardziej byłem świadom tego, że to wszystko dzieje się naprawdę. – Nagle uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Ale nagle do chaty olbrzyma zaczął przedostawać się tłum różnych leśnych i rzecznych stworzeń: żab, gryzoni, ptaków… Było nawet kilka wilków i niedźwiedzi.
- Jak rozumiem one też były zbyt małe, aby mierzyć się z olbrzymem – odezwał się nagle doktor March. – Inaczej już dawno by go pokonały.
- Po części tak – stwierdził Oliver. – A po części nie wchodziły mu w drogę, bo miał strzelbę i przez to był jeszcze groźniejszy. W każdym razie – pacjent powrócił do swojej opowieści – na samym przedzie stała Marianna z jakimś patykiem w ręce. To ona skrzyknęła cały las przeciwko olbrzymowi i to ona przekonała ich, aby mi pomogli. Zażądała, aby olbrzym mnie wypuścił. Na początku nie był ani trochę przerażony tym, że tyle zwierząt go najechało i zaczął nawet rechotać. Wtedy przystąpiły do zmasowanego ataku. Ptaki go dziobały, gryzonie, wilki i niedźwiedzie gryzły, a Marianna obijała patykiem. A w czasie, kiedy większość z nich zajmowała się atakiem, Pani Gąska przekradła się do pieca i wypuściła mnie. Koniec końców olbrzym został powalony.
- I co z nim zrobiliście?
- Gotów był zgodzić się na wszystko, abyśmy go tylko nie zabijali. Kilka zwierząt chciało nawet, aby zginął za to, co nam zrobił. Marianna jednak wolała dać mu inną karę: wygnanie. Ja na początku też chciałem wymierzyć olbrzymowi karę śmierci. – Mężczyzna uśmiechnął się gorzko. – W końcu dopiero co chciał mnie zjeść. Nikt by mnie nie winił za pragnienie zemsty. – Spoważniał. – Ale kiedy tylko zobaczyłem jego twarz, jego błagające o litość oczy, natychmiast ochłonąłem. Zacząłem myśleć o Rewolucji Francuskiej i o rozlicznych rzeziach, o których zwykłem uczyć się na historii, i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie odebrać komuś życia. Toteż poparłem Mariannę w tym, aby po prostu wygnać olbrzyma i zabronić mu wstępu do Zenlandii. Pani Gąska i kilka innych zwierząt również było za tym rozwiązaniem i ostatecznie na tym właśnie stanęło.
Doktor March nic nie powiedział. Uśmiechnął się tylko i znów zapisał coś w notatniku. Tymczasem Oliver jeszcze nie skończył swojej opowieści:
- W każdym razie to była nasza pierwsza przygoda w Zenlandii. Później wielokrotnie wracaliśmy tam z Marianną, kiedy nagle ktoś stamtąd pojawiał się w naszym świecie i prosił nas o pomoc. Widzi pan, doktorze, staliśmy się bohaterami… a właściwie Marianna była bohaterką, bo ja stałem się nim o wiele później. Tak czy inaczej, mieszkańcy Zenlandii wzywali nas ilekroć pojawiał się jakiś problem: a to nad rzeką zaczął się panoszyć Krokodyl, a to w Zenlandii przebudził się potężny Czarnoksiężnik ze Wzgórza… Było kilka tych problemów. Tak więc wchodziliśmy do magicznej krainy, pokonywaliśmy zło i wracaliśmy do domu, do normalności. I właśnie ze względu na ten powrót do normalności przyszedłem do pana.
- Tak właśnie myślałem – odparł doktor March i przestał się uśmiechać.
- Za każdym razem, kiedy wracałem do naszego świata i próbowałem w nim żyć, miałem trudności z przestawieniem się. Chodziłem do szkoły, na wypady z przyjaciółmi, nawet na randki… Ale trudno jest zachowywać się jak normalny nastolatek i zajmować się normalnymi rzeczami, kiedy przeżyło się przygodę w świecie z wielkimi, mówiącymi zwierzętami, ludożerczymi olbrzymami, magią i całym tym szaleństwem. Najtrudniej było po pierwszej wyprawie, bo to był mój drugi dzień w nowej szkole i…
- Hmm… nowa szkoła. – Psychoterapeuta zrobił kolejną notatkę, po czym spojrzał na Olivera.
- Tak. Jakiś czas przed tą całą historią moja rodzina przeprowadziła się do Clive’s Grove.
- Ach – doktor March się znów rozpromienił. – Czyli mieszkaliście wtedy tutaj! To sporo wyjaśnia.
Oliver nie bardzo rozumiał o co doktorowi chodziło. Clive’s Grove było małym miasteczkiem, którego szczególnym atutem (zdaniem rodziców Olivera i Marianny) był szybki dojazd do oddalonego o kilkaset kilometrów Nowego Jorku. W pobliżu stacjonowała jednostka wojskowa, a większość zatrudnienia pochodziła z pobliskiej fabryki (Oliver nie był pewien, co dokładnie tam produkowano, ale podejrzewał, że się w końcu dowie). Zarówno Oliver, jak i Marianna, uważali, że Clive’s Grove było nudne ze swoim jednym kinem, małymi sklepikami, wszechogarniającą naturą i brakiem centrum handlowego. Jedno, co można było tam robić, to wybrać się na automaty albo do McDonalds, albo po prostu zostać w domu i poczytać. Na szczęście nie była to ostatnia dziura bez prądu, internetu, czy jakiejkolwiek cywilizacji.
- Tak – odparł Oliver. – Właściwie nadal tu mieszkamy… W każdym razie – ciągnął dalej swoją opowieść – chodziło o coś związanego z pracą mamy. Przenieśli ją z jakiegoś powodu do oddziału w Clive’s Grove. Tata też dostał awans, przez co musiał ciągle podróżować.
- Czy rodzice ze sobą rozmawiali? – zapytał nagle doktor March.
Olivera zdziwiła ta nagła zmiana tematu, ale mimo to odpowiedział:
- No tak, na pewno. Ale rzadko bywali razem w domu. Zwykle to ja opiekowałem się Marianną.
Doktor wydobył z siebie pomruk zrozumienia i zapisał coś w notatniku.
- Pewnie zostawiliście w poprzednim miejscu dużo przyjaciół – stwierdził po chwili.
- Prawda – odparł Oliver. – Ale Marianna akurat przeżyła przeprowadzkę bardziej niż ja. Nie rozumiała, dlaczego w ogóle musimy wyjeżdżać, skoro było nam dobrze w Nowym Jorku.
- Jak rozumiem twoja siostra była w podstawówce, kiedy miała miejsce wasza przygoda? – spytał domyślnie psychoterapeuta.
- Tak – odrzekł Oliver. – Miała osiem lat. I wiem, co chce pan powiedzieć, doktorze – wtrącił nagle mężczyzna. – Chce mi pan wmówić, że wszystko, co przeżyłem, to wytwór mojej wyobraźni; że tak naprawdę wymyśliłem sobie Zenlandię, aby poradzić sobie ze zmianami w moim życiu…
- Ależ wręcz przeciwnie, Oliverze – oznajmił ze spokojem doktor March. – Ja ci jak najbardziej wierzę. Co więcej, nie jesteś jedynym przypadkiem syndromu Krainy Czarów, z jakim się spotkałem tu, na Ziemi.
Zdumiony Oliver nagle oniemiał.
- Syndromu Krainy Czarów? – spytał.
Doktor March przytaknął.
- Widzisz, Oliverze – podniósł się z fotela i zaczął krążyć po pokoju. – Istnieją miejsca podobne do Nibylandii, Oz, czy Krainy Czarów właśnie. Minerwiańscy naukowcy badają to zjawisko już od lat i są nawet pewne teorie co do tego, czym te magiczne miejsca mogą tak naprawdę być. Według jednej z nich to wymiar kieszonkowy, według innej są powoływane do życia przez dzieci i młodzież, kiedy zaistnieją pewne określone warunki. Obojętnie jednak jaki jest powód, zwykle po powrocie do własnej rzeczywistości, ludzie cierpią na syndrom Krainy Czarów – mają wrażenie odrealnienia i trudno im przejść nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza, kiedy przeżyli tam pełną wrażeń przygodę, a nawet o mało nie zginęli.
Oliver poczuł się o wiele lepiej, wiedząc, że nie jest jedynym, który nie tylko trafił do magicznego świata, ale też przeżywał trudności z ponownym przystosowaniem się do starej rzeczywistości. Przez lata miał wrażenie, że on i Marianna byli jedynymi osobami, którym przydarzyło się coś takiego, więc świadomość, że istnieje psychologiczna przypadłość, na którą cierpią nie tylko oni, napawała go ulgą.
- W skrajnych przypadkach zdarza się nawet – ciągnął dalej doktor March – że osoby z syndromem Krainy Czarów wolą tamten magiczny, kolorowy świat od własnego.
Oliver nagle spojrzał na doktora ze zdumieniem. Milczał przez chwilę, kiedy coś mu się przypomniało.
- Moja siostra – odezwał się w końcu, spuszczając wzrok – przez dłuższy czas wolała Zenlandię od naszego świata. – Popatrzył na kosmitę przed sobą. – Myślę, że czuła się tam o wiele szczęśliwsza. Miała tam przyjaciół i poczucie przynależności. Poza tym Pani Gąska jej chętnie matkowała, kiedy naszej mamy nie było w domu. Dla Marianny Zenlandia była piękną, pełną przygód krainą, gdzie wreszcie czuła się jak w domu. Dlatego ze zniecierpliwieniem czekała, aż drzwi do Zenlandii znowu się otworzą i zaglądała tam o wiele częściej niż ja. W pewnym momencie zacząłem się nawet niepokoić, czy nie zechce zostać tam na stałe. Nie wiem, co bym wtedy zrobił. Nie wiem, jak wytłumaczyłbym rodzicom to, że ich córka poszła do magicznego świata. – Uśmiechnął się nagle. – W końcu jednak Pani Gąska powiedziała Mariannie, że powinna znaleźć sobie przyjaciół także wśród innych dzieci; że może zawsze odwiedzić Zenlandię, ale powinna jednak żyć w naszym świecie. Moja siostra myślała o tym przez jakiś czas i w końcu wzięła sobie do serca te słowa. Kilka dni później wybrała się na piżamówkę do koleżanki z klasy.
- A ty, Oliverze? Nie było takich momentów, kiedy wolałeś Zenlandię od świata rzeczywistego?
Olivera zdziwiło to pytanie, ale nie musiał długo nad nim myśleć.
- Czasem. Zwłaszcza, kiedy coś mi nie wychodziło w szkole albo w pracy, myślałem sobie: „No ale przynajmniej w Zenlandii jestem bohaterem.” Niemniej jednak dla mnie Zenlandia była do pewnego stopnia przerażająca.
Przerwał, bo zalała go fala niemiłych wspomnień.
- No i czasem śni mi się – dodał po chwili, zaciskając pięści – że nadal znajduję się w piecu. Ale tym razem nikt nie przybywa mi na ratunek.
Zapadła cisza, podczas której doktor March zapisywał coś w notatniku. A potem nagle zadzwonił telefon Olivera. Mężczyzna przeprosił na chwilę psychologa i odebrał. Wymienił z osobą po drugiej stronie kilka słów, po czym rozłączył się i powiadomił doktora Marcha:
- Przepraszam, ale muszę już iść. Żona i ja wybieramy się na wakacje za dwa miesiące i jest kilka rzeczy, o które musimy zadbać. Ile płacę?
- Pierwsza sesja jest zawsze gratis – oznajmił z przyjaznym uśmiechem doktor March i podniósł się ze swojego miejsca. – A każda następna to 27 dolarów za godzinę.
Oliver przypomniał sobie, że przeczytał o tym w ogłoszeniu kliniki doktora Marcha. Jak na psychoterapeutę nie brał zbyt dużo za swoje usługi.
- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, Oliverze – powiedział doktor i wyciągnął w stronę pacjenta rękę.
Oliver ją uścisnął.
- O tak, na pewno – odparł z uśmiechem. – Już czuję się o wiele lepiej, bo mogłem z kimś o tym porozmawiać.
Wyszli na korytarz i zaczęli iść w stronę recepcji.
- W takim razie, proszę, zadzwoń w ciągu tego tygodnia, kiedy zechciałbyś się ze mną spotkać.
- Oczywiście – odrzekł Oliver. – Dziękuję za poświęcony mi czas, doktorze.
Klinika doktora Marcha była zamykana o czwartej trzydzieści (o ile sesja się nie przedłużyła), toteż po wyjściu Olivera Bensona i założeniu mu teczki, doktor i panna Keats również zaczęli szykować się do domu. Mimo wszystko jednak, kiedy tylko Memorandus założył na siebie kurtkę i już miał wyjść z gabinetu, postanowił jeszcze raz przejrzeć notatki, które zrobił podczas spotkania z najnowszym klientem.
Nagle drzwi do gabinetu się otworzyły i stanęła w nich Nancy dopinająca płaszcz. Rzuciła mu jedno, krótkie spojrzenie i oznajmiła:
- Skończyliśmy pracę na dziś. Proszę to zostawić.
- Ależ ja tylko przeglądam… – Memorandus zaczął się bronić, ale Nancy natychmiast go ucięła:
- Zawsze najpierw „tylko przeglądasz”, Memo, a potem siedzisz do drugiej nad ranem i muszę cię zmuszać do spania.
Koniec pracy oznaczał, że Nancy mogła sobie pozwolić na mówienie do przyjaciela po imieniu. A skoro czas na profesjonalizm minął, mogła go strofować ile chciała.
- Serio, czy już doszło do tego, że spędzasz więcej czasu tutaj, jak we własnym domu?
- Zapewniam, że nie – obruszył się Memorandus.
- W takim razie idziemy na obiad – oświadczyła stanowczo Nancy. – Niedawno otworzyli w okolicy całkiem niezłą włoską knajpę.
Memorandus tylko przewrócił oczami. Zaraz potem poczuł burczenie w brzuchu i doszedł do wniosku, że rzeczywiście powinni już wyjść z pracy. Wprawdzie nieszczególnie przepadał za włoskim żarciem, ale lubił przyjacielskie wypady ze swoją asystentką od czasu do czasu.
- Poczekaj – powiedział po chwili – wezmę tylko portfel.