Rozdział trzeci: Omeny
Następnego dnia Damira rozpoczęła swe obowiązki od sprawdzenia wskazanego przez Johana magazynu. Oczywiście nie poszła tam sama, co to, to nie. Po pierwsze, pola magazynowe Nogi, szczególnie te północne, opuszczone przez normalnych magazynierów, potrafiły być naprawdę niebezpieczne nawet za dnia. Po drugie, dręczyły ją ponure przeczucia, co do tego, co może znaleźć wewnątrz, a wiadomo, że w takich wypadkach dobrze mieć świadków, którzy potwierdzą, że z „tym ponurym czymś" nie miała nic wspólnego. Teraz, oglądając wnętrze magazynu, a nade wszystko zwłoki nieszczęsnego Hovki – żywiła graniczące z pewnością przypuszczanie, że leżący pod jedną ze ścian trup jest jego doczesnymi pozostałościami – wątpiła, aby ktokolwiek miał na tyle fantazji, żeby posądzić ją o śmierć mężczyzny. Rzygający na zewnątrz niczym struty kot sierżant na pewno nie. Sama błogosławiła fakt, że nie zdążyła rano zjeść śniadania. Co prawda raczej nie zwymiotowałaby, ale wewnętrzna walka z własną treścią pokarmową nie należy do najprzyjemniejszych zajęć porannych.
Większość magazynu była zbryzgana krwią, której źródło rzecz jasna stanowił świętej pamięci pan Hovka, obecnie wlepiający bezokie spojrzenie w blaszany dach. Tak, bezokie. Jego zgniecione gałki oczne leżały nieopodal ciała. Otóż z nieznanych przyczyn, Hovka wydłubał sobie oczy, gołymi rękoma zdarł do kości twarz, wyrwał język, a na koniec rozerwał gardło, co zapewne stanowiło bezpośrednią przyczynę śmierci. Damira miała nadzieję, że powodem tego autodestruktywnego zachowania było odurzenie jakimś specyfikiem, przez który mężczyzna tymczasowo stracił rozum i nie czuł bólu. Co prawda, nie potrafiła sobie wyobrazić innej przyczyny, jednak szokujący widok sprawił, że jakaś jej część próbowała się w sobie zebrać, po to, żeby zacząć snuć fantastyczne i przerażające scenariusze. Scenariusze upstrzone bardzo barwnymi obrazami rodem z koszmarów.
- Posrana sprawa – rozbrzmiał z tyłu głos starszego sierżanta Kozłowskiego, pozieleniałego na twarzy, ale trzymającego swoje śniadanie wewnątrz siebie. – Nie spodziewałem się, że tutaj może mieć coś takiego miejsce. Przecież to Kościokamieniec! Tutaj się nic nie dzieje!
Komendant zaśmiała się w duchu. W Kościokamieńcu nic się nie dzieje? Przecież tutaj na okrągło coś się dzieje! Drobne przekręty, przemyt, nielegalny handel, burdy, a także mające miejsce co jakiś czas kradzieże. Jednak rozumiała, o co chodzi Kozłowskiemu. Tu nigdy nie działo się nic poważnego przez duże „D". Nic takiego, o czym można poczytać w pasjonujących powieściach kryminalnych. Kradzieże nie były spektakularne, przemoc domowa szczególnie drastyczna, a morderstwa... No cóż, zdarzały się nader rzadko i zwykle były efektem pijackich burd, porachunków w światku przestępczych bądź napaści na tle rabunkowym czy też seksualnym. „Wyrafinowane", planowane z wyprzedzeniem zbrodnie miały miejsce nie częściej niż raz na dekadę. Natomiast to... Nie wiedziała nawet, jak to zakwalifikować. Tragiczne w skutkach samookaleczenie? Samobójstwo? Wypadek?
Westchnęła. Czuła całą sobą, że do śmierci Hovki przyłożył rękę ktoś trzeci, ale musiała przypiąć zdarzeniu jakąś tymczasową metkę. Niestety do tego potrzebowała werdyktu jednego z dwóch... A nie, teraz to właściwie już trzech lekarzy. Lekarzy, którzy i tak byli obładowani robotą. Nie miała pojęcia, kiedy któryś się tu zjawi. Wysłała po nich – pierwszego wolnego, jaki zgodzi się przyjechać – Władkę, która nie wiadomo skąd dowiedziała się o policyjnym przeszukaniu i koniecznie musiała je obejrzeć. Nie broniła tego kobiecie, tak na wypadek, gdyby ta mogła okazać się użyteczna. No i okazała się użyteczna.
- Posrana, posrana, ale lepiej cieszcie się Macieju, że to zima nie lato. – Mruknęła biorąc w dłonie aparat i robiąc nieboszczykowi kolejne zdjęcie. Wolała, żeby przed przybyciem lekarza miejsce było sfotografowane ze wszystkich stron. Nie chciała, aby ktoś jej zarzucił niedopilnowania dokumentacji tak nietypowej i drastycznej sprawy. – Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby pan Hovka przeleżał w tym blaszanym pudle kilka upalnych, letnich dni.
- Tego to mój żołądek nie strzymałby na pewno.
- Może i nie jest to śmierdziuch, ale i tak upiorności w nim aż nadto – rozbrzmiał z tyłu słaby głos sierżanta, który właśnie skończył wymiotować. – Ten wygląd... No i jeszcze nic go nie tknęło.
- Nic go nie tknęło? – Damira wyprostowała się i wbiła czujne spojrzenie w młodego milicjanta. – Co macie namyśli?
- No... Do tego czasu szczury powinny mieć na nim niemałe używanie, prawda? Normalnie to tego języka i oczu już by tu nie było, a leżą nieruszone. W ogóle jest nietknięty.
Damira zamrugała i przyjrzała się jeszcze raz ponurym pozostałościom pana Hovki. Tak, młody miał rację. Szczury nie tknęły go nawet zębem, chociaż normalnie nie przepuszczały okazji do darmowej wyżerki. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodziło na myśl Damirze to właśnie zatrucie jakimś świństwem. Wyjaśniałoby to, czemu tak się okaleczył i czemu gryzonie go nie tknęły. W końcu szczury to mądre stworzenia i jeżeli wyczują truciznę, to omijają ją szeroki łukiem.
Że też sama na to nie wpadła. Przecież robiła zdjęcia i oczom, i językowi, i leżącym wokół skrawkom twarzy. No cóż, wyraźnie tak bardzo skupiała się na potencjalnym związku śmierci Hovki z kradzieżami, że nie zwracała należytej uwagi na to, co ma przed sobą. Wystawiła sobie za to mentalną naganę.
- Macie rację sierżancie, dobra robota. – Pochwaliła młodego, na co ten uśmiechnął się... Ciut niemrawo. Nadal źle znosił widok ciała, w dodatku był wycieńczony torsjami.
Przyjrzała się martwemu panu Hovce. Nie wątpiła w instynkt Johana, zresztą chłopak wiedział dużo więcej niż na to wyglądał. Do tego, kiedy chciał, potrafił się poruszać naprawę bezszelestnie, mimo swej powykrzywianej nogi. To Hovka odpowiadał za niezwykłe, dzienne kradzieże, położył ręce na tajemniczych, zawierających niewiadomo co pojemnikach, a teraz był martwy. Pytanie czy to owo coś z pojemników go zabiło, czy może zleceniodawca postanowił się go pozbyć. O ile istniał jakiś zleceniodawca. Aby to ustalić musiała się dowiedzieć, gdzie Hovka mieszka czy raczej mieszkał, sprawdzić jego lokum oraz przeprowadzić wywiad z sąsiadami i jego znajomymi.
Czas oczekiwania na lekarza ciągnął się niemiłosiernie. Zarówno Damirze jak i jej podkomendnym dokuczał siarczysty mróz, a i towarzystwo okaleczonych zwłok nie należało do najprzyjemniejszych. W końcu, po blisko dwóch godzinach od wysłania Władki, zjawił się Zukov. Kapral Künig, który przybył jakoś godzinę wcześniej zaprzężonym w Cwałkę – policyjną oślicę – wozem do przewozu ciał, zdążył porządnie przemarznąć. Najgorzej ze wszystkich gliniarzy znosił mroźne zimy, prawdopodobnie ze względu na swe pochodzenie – płynęła w nim głównie niemiecka i francuska krew z niewielką domieszką kazachskiej. Jednak, co trzeba mu przyznać, nigdy nie narzekał. Chociaż miał nos czerwony i dygotał jak galareta, zachowywał profesjonalną, wyprostowaną postawę, a z jego zaciśniętych ust nie padało nawet słowo skargi. Komendant musiała przyznać, że podziwiała jego oddanie sprawie, aczkolwiek uważała, że podobne katowanie się, gdy problem mogłoby rozwiązać kilka warstw ciepłej bielizny, to głupota. Jednak mówienie dorosłym mężczyznom „załóż kalesony" nie należało do jej kompetencji.
Widok młodziutkiego Zukova nieco ją zaskoczył. Szczerze powiedziawszy myślała, że Ostrava pofatyguje się do niej osobiście, w końcu oględziny zwłok powinny zostać dokonane przez kogoś o dużym zaufaniu społecznym, a obcy był w mieście ledwie miesiąc. Tak, na razie chwalono go, ale nastroje mogły zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni pod wpływem byle bzdury. Inna rzecz, że nie wiedziała jak początkujący lekarz da sobie radę z podobnym zadaniem.
- Dzień dobry pani komendant – doktor przywitał się krótko. Był wyraźniej sztywniejszy niż podczas ich pierwszego spotkania. Pytanie tylko czy to efekt jej oskarżenia tudzież aluzji, czy też zdarzenia w sklepie... A może obu? Chociaż, trzeba przyznać, że i sytuacja nie nastrajała do zbytniej swobody. – Podobno doszło do zabójstwa?
- Czy aby na pewno do zabójstwa, nie wiadomo. Na razie to tylko samookaleczenie ze skutkiem śmiertelnym, a co do reszty, to mam nadzieję, że wy pomożecie nam ją ustalić. – Damira zaprosiła doktora gestem do magazynu. Tam leży ciało. Przygotujcie się, to dość paskudny widok.
Zukov wkroczył do blaszanej budy szybkim i pewnym krokiem, najwyraźniej stwierdzając, że nie ma możliwości, aby tam było cokolwiek, co mogłoby go zszokować. Jednak to, jak szybko się zatrzymał i gwałtowna bladość, która wystąpiła na jego muśnięte zimowym rumieńcem policzki, jasno mówiły, że przecenił swoją odporność. Jednak nie dość, że wstrzymał torsje, to jeszcze nawet nie zaklął, jedynie wziął parę głębokich wdechów.
- Ma... Ma pani jakąś idę, co mogło tu zajść? – zapytał, niemal całkowicie tłumiąc drżenie głosu. – Rzecz jasna, za wyjątkiem oczywistego.
- Przypuszczam, że został czymś otruty, ale bez pańskiej pomocy nie mogę nic rzec na pewno – mruknęła, nonszalancko opierając się o framugę. – Czymś działającym na mózg, zresztą nie potrafię sobie wyobrazić jak mógłby zrobić sobie coś podobnego, pozostając przy zmysłach. Przypuszczenie potwierdza obserwacja sierżanta – tu wskazany policjant wypiął dumnie pierś – że nieboszczyka nie tknął żaden szczur, chociaż, zgodnie z moimi informacjami, nieboszczyk leży tu dość długi czas.
Doktor sprawiał wrażenie, jakby chciał o coś zapytać, ale zmienił zdanie. Zamiast tego kucnął obok skostniałego trupa i poddał go pobieżnym oględzinom, zaznaczając między innymi kredą ułożenie ciała oraz jego fragmentów, oraz zeskrobując brud spod paznokci do słoja. Wszystko to, rzecz jasna, robił w lekarskich rękawiczkach. Także w lekarskich rękawiczkach przetrząsnął kieszenie nieboszczyka, niemal zupełnie puste, nie licząc kluczy, zasmarkanej chusteczki i dokumentów potwierdzających, że to naprawdę pan Hovka. Klucze i dokumenty oddał komendant, a chusteczkę wraz z zawartością schował do kolejnego słoja. Damira, spoglądając na wypchaną torbę lekarza, zastanawiała się, ile jeszcze ich tam ma. W każdym razie, jeżeli tasza była chociażby w połowie tak ciężka, na jaką wyglądała, usprawiedliwiała nieco opieszałość lekarza. Przejście połowy miasta z takim balastem nie mogło być łatwe.
Tak, torba musiała być piekielnie ciężka, a Zukov miał słoików od groma i większość się przydała, gdy przyszło do zbierania zdartej twarzy, której fragmenty leżały porozrzucane po większej części magazynu, o oczach i języku nie wspominając. Niestety nie wziął ze sobą szufelki, a biorąc pod uwagę, że większość fragmentów ciała przymarzła do podłoża, ta byłaby wielce użyteczna. Podważanie ich wszystkich skalpelem nie należało do najłatwiejszych zadań, nie wspominając o podniesieniu i ulokowaniu za wozie samego Hovki, który przypominał lodową figurę. Nie dość, że za żadne skarby świata nie dawało się go wyprostować, to jeszcze gwałtowny upadek czy też uderzenie mogło spowodować utratę paru fragmentów ciała przez nieboszczyka. Jednak, dzięki wspólnej pracy, udało się go mniej-więcej zabezpieczyć przed taką ewentualnością.
- Zbadać zwłoki będę mógł dopiero, kiedy w pełni odtają, jednak wskazanie czasu śmierci jest raczej niemożliwe. – Mruknął zdyszany Zukov, chociaż on najmniej pomagał przy wnoszeniu trupa na wóz. Głównie to instruował. – Przynajmniej nie za pomocą metod medycznych. Ciało zamarzło, więc plamy opadowe i temperatura ciała nic mi nie powiedzą. Zbadam krew i tkanki pod kątem substancji o działaniu narkotycznym, aczkolwiek nie będzie to proste, skoro nie wiem, czego szukam. Być może sekcja zwłok mi to i owo podpowie, jednak bezpośrednia przyczyna śmierci wydaje się równie jasna, co makabryczna.
- Doskonale. – Damira skinęła głową. – Jeżeli potraficie, spróbujcie też przebadać jego odzienie, może na nim znajdziecie jakieś ślady. Cokolwiek, co nam powie, co tu zaszło albo co się działo z Hovką nim tu zaszedł. Byłabym też zobowiązana gdybyście pojechali wraz z ciałem i z marszu zajęli się tą sprawą... Oraz rzecz jasna nikomu nie wspominali o tym, przynajmniej nie bardziej szczegółowo. Mogłoby to zaszkodzić śledztwu. Plotki rozchodzą się tu wyjątkowo prędko, a nie raz po drodze ewoluują w rozmaite, złowieszcze historie. Podobne pogłoski mogłyby wzbudzić społeczne niepokoje, a to zawsze odbija się źle na działaniu miasta, o wymiarze sprawiedliwości nie wspominając.
- Może na mnie pani liczyć.
- A tak z ciekawości, dlaczego przybyliście tu wy, a nie doktor Ostrava?
- Ma dużo pacjentów, głównie wiekowych, takich, którzy z niechęcią zmieniają lekarza. Swoją drogą, czyżby wątpiła pani w moje kompetencje? Przyznaję, że nie mam nazbyt długiej praktyki, jednakże na studiach...
- To nie o pańskie kompetencje chodzi, a o zaufanie społeczne. Nie jestem w stanie stwierdzić czy miejscowi darzą pana takim zaufaniem, żeby nie podważać wyników pańskich badań... Zresztą nieważne, cokolwiek pan nie znajdzie, w razie potrzeby poświadczy to Hryciuk czy tam właśnie Ostrawa. Obaj mają głowę na karku i nie są... Zresztą do tej pory z pewnością parokrotnie przekonaliście się, jacy nie są.
Doktor w milczeniu skinął głową i nieśpiesznie wskoczył na kozioł wozu, sadowiąc się obok wyprostowanego jak struna Küniga i kładąc swoją opasłą torbę na kolanach. Tulił ją do siebie niczym dziecko. Damira uniosła brwi. Rozumiała, że wewnątrz ma większość swego ekwipunku lekarskiego, swoich narzędzi pracy, ale skoro udało mu się zaczepić, bez trudu mógł zdobyć nowy.
Potrząsnęła głową. Nie. Jak na dziś dzień miała o wiele ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zastanawiać się czemu doktor przejawia tak wielkie przywiązanie do taszy. Przede wszystkim musiała wyznaczyć zadania swym kolegom, których czekało długie rozpytywanie wśród miejscowego elementu czy ktoś czegoś nie widział. Nie potrzebowali w tym pomocy. Przez lata szkolili się w wyciąganiu informacji i perfekcyjnie opanowali metody takie jak „udawanie głupa", „czepialstwo", „uporczywe zadawanie tego samego pytania w różnych formach", „udajmy chytrych, to przechytrzy sam siebie" oraz klasykę związaną z szantażem, groźbami i przekupstwem. Sama zamierzała potrząsnąć nieco kierownikiem tego całego interesu. W końcu, skoro ktoś wynajmuje magazyny, to wypadałoby, żeby chociaż pobieżnie wiedział, co się w nich wyprawia. To, że Ulrich Fournier nie wiedział i nie zamierzał wiedzieć, to inna sprawa. Dlatego też nie wiązała z tym spotkaniem większych nadziei, jednakże zawsze istniała szansa, że przestraszony zarządca zacznie węszyć i coś jej przekaże... albo chociaż zainteresuje się swoim biznesem i zrobi tu jako-taki porządek. Potem... Potem to trzeba byłoby ściągnąć Władkę i przykazać, żeby dowiedziała się o Hovce, czego tylko może. Normalnie nie zlecała akuszerce spytek, tylko słała kogoś ze swoich uliczników, ale teraz nie było szans, żeby którykolwiek na to poszedł. Może i oficjalna wieść się nie rozniesie, ale bezdomni i odrzuceni tak jak szczury wiedzą wszystko przed innymi, zaś okaleczone ciało jest porządnym straszakiem. Tego typu śmierć aż prosiła się do zakwalifikowania jako tabu, a z tabu nikt nie chciał mieć do czynienia... No może Greta i Hans niezbyt się tabu bali, ale oni mieli inne zadanie.
Trzeba byłoby też zajść do Johana, wypytać go, kiedy dokładnie Hovka wszedł do magazynu i o inne szczegóły, ale to dopiero za parę dni i może nieco ostrożniej niż ostatnio. Lepiej dla chłopaka, żeby zbyt wielu nie kojarzyło go z nią. W końcu nikt nie lubi donosicieli, a że na wejściu wszyscy szczerze Johana nie cierpieli... No cóż, znajomość mogłaby się na nim bardzo źle odbić. Co prawda wszyscy wiedzieli, że jeżeli chłopak zginie, to ona nie puści tego płazem, tylko potrząśnie niebem i ziemią, aby znaleźć winowajcę, ale pogarda, alkohol i złość robiły swoje. Zresztą nieszczęśnikowi na nic, że znalazłaby jego zabójcę, skoro sam byłby już martwy... Może w innym, lepszym świecie.
Nie raz przyłapywała się na myśleniu, że jedynym wybawieniem dla Mrewki jest śmierć. Przerażało ją to. Tak bardzo jak nie cierpiała tego chłopaka, tak bardzo było jej go żal i chciałaby, żeby znalazł kiedyś swoje miejsce. Tak, jak chciałaby, żeby świat stał się lepszy. Marzenia ściętej głowy.
***
Fournier był niskim, łysawym i wyjątkowo antypatycznym typem o twarzy pokrytej dziesiątkami blizn po ospie. Pachniał przetrawionym alkoholem, potem i czymś trudnym do określenia... Słonym. W każdym razie drażnił jej powonienie, zmysł estetyczny, a także temperament swym uniżonym, lizusowskim zachowaniem godnym tresowanego szczura, nie obrażając szczurów. W dodatku nieustannie pociągał nosem i a jego koszula sprawiała ważenie jakby miała się połamać – sztywny od brudu łach chyba nigdy nie zaznał tarki ani mydła. Na domiar złego niczego się od niego nie dowiedziała i raczej nie mogła liczyć na owocną współpracę z tą namiastką człowieka. Z chęcią nazwałaby go karaluchem, lecz obrażałoby to bogu ducha winnego owada, który odgrywał jakąś-tam pożyteczną rolę w przyrodzie. Jedyną pozytywną rolą w przyrodzie, jaką mógł odegrać Fournier, była rola nawozu.
Poirytowana wróciła na posterunek i od razu zajęła się papierami, lecz wcześniej posłała Küniga, żeby poszukał Władki. Biedny młodzik nie zdążył jeszcze odtajać, lecz niestety reszta gliniarzy była potrzebna jej gdzieindziej. Kapral nie do końca sprawdzał się w prawdziwej, milicyjnej robocie, ale był doskonałym chłopcem na posyłki, a także sortownikiem, księgowym i sekretarzem. Pieczołowitym, dokładnym, profesjonalnym no i oficjalnym.
Papierów, jak zawsze przy tego typu okazjach, zebrało się całe mnóstwo, a miało być ich co najmniej dwukrotnie więcej. Raport z sekcji, zeznania i wiele, wiele innych. Nienawidziła papierów, chociaż rozumiała ich konieczność. To trochę tak jak z wizytami u dentysty – są konieczne, lecz nieprzyjemne.
Prawie trzy godziny wypełniała różnorakie dokumenty i pisała listy, a Władki jeszcze nie było. W końcu na posterunku zjawił się miejscowy dziennikarz, Kaspar Alekseev, gotów opisać poranną „sensację". Rola dziennikarza w Kościokamieńcu nie należała do najlżejszych, w końcu wszyscy tu zawsze o wszystkim wiedzieli. Właściwie, tak na zdrowy rozsądek, trochę trudno zrozumieć, jakim cudem miejscowe gazety w ogóle potrafiły na siebie zarobić. Cóż, jeden z głównych powodów to zamieszczane w nich ogłoszenia, zwykle zajmujące parę stronic. Kamulce kochali je, bo stanowiły najłatwiejszy sposób by coś zareklamować, sprzedać, oddać, kogoś nająć, a nade wszystko obrazić. Inne źródła żeru dla gazet to opowiadania z dreszczykiem, krzyżówki, aforyzmy i swego rodzaju pokrętny snobizm – otóż ci kupujący gazety, uważali się za bardziej wykształconych, majętniejszych i generalnie lepszych od tych, którzy tego nie robili. Damira dorzuciłaby do tej wyliczanki jeszcze czystą złośliwość tudzież negatywne uwielbienie w stosunku do cudzych wypowiedzi. Nieważne, oficjalne oświadczenie magistratu czy też wywiad z kimś, osoba, która miała nieszczęście wypowiedzieć się w gazecie, mogła liczyć na to, że zostanie wzięta na tysiące języków i obsmarowana ze wszystkich stron. Szczególnie dotykało to ją – komendant. Wystarczyło, że powiedziała jakiemuś pismakowi dwa słowa, a w mieście huczało przez tydzień. Oczywiście w swym oficjalnym wydaniu nie słyszała na swój temat nawet jednego złego słowa, ale w dniu wolnym, ubrana w rzeczy po rodzicach i z grubsza nierozpoznawalna... No cóż, wtedy to dziwiła się, czemu kamulce jeszcze nie wzięli za widły i pochodnie, i nie roznieśli komendy. Generalnie miała jakieś-takie małe podejrzenie, że każdy rodzimy mieszkaniec Kościokamieńca ma w sobie co najmniej tyle jadu co z trzy, może cztery żmije.
Odwiedziny Alekseeva stanowiły dla Damiry swoistą wisienkę na torcie goryczy tego dnia. Zresztą rozmowa z łapiącą za słówka szują, przy której musiała niezwykle uważać na to co mówi, nigdy nie należała do przyjemności. Szczególnie, że ta konkretna szuja miała w zwyczaju dopisywać sobie rozmaite historie do tego, czego ktoś NIE powiedział. Historie wyrażone albo sugestywnymi pytaniami, albo silnym trybem przypuszczającym, przez co nikt nie mógł go pozwać o szerzenie dezinformacji. Naprawdę go nie znosiła.
Ze względu na niepozorny wygląd Alekseev był dziennikarzem doskonałym, bo budzącym zaufanie. Nieco pulchna, ale nie gruba, wiecznie uśmiechnięta i tak jakby nieśmiała buźka, łagodne spojrzenie błękitnych ocząt, potargane włosy barwy kawy z mlekiem, przeciętna figura, budowa, garnitur z średniej półki. Dość skromny, ale zawsze wyprasowany i wręcz idealnie czysty. Do tego uścisk dłoni – mocny i pewny, z jakim zwykło utożsamiać się uczciwych ludzi. Rzecz w tym, że Alekseev miał tyle wspólnego z uczciwością, co bazarowy sprzedawca chabet z drugiej ręki. Taki, od którego kupowało się żywotnego ogiera, a ten, kilka godzin po transakcji, okazywał się chorowitym, starym, pofarbowanym dziadem na prochach z przyszłością w fabryce kleju.
- Dzień dobry pani komendant – dziennikarz uśmiechnął się szeroko, a Damira zauważyła drapieżny błysk w jego czach. – Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać?
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem znad papierów. Już dawno nauczyła się, że wobec tej gnidy nie należy być miłym, ale stanowczym błędem jest brak uprzejmości. Chamstwo zaś... No cóż, pismak potrafił doskonale się mścić za wszelkie przejawy chamstwa w stosunku do swojej niepozornej osoby.
- Szczerze powiedziawszy wolałabym nie. Jak widzicie, panie Alekseev, jestem zawalona robotą. Niemal dosłownie. – Wymownie wskazała na piętrzące się na biurku dokumenty. – Jednakże przypuszczam, że nie dacie się tak łatwo zbyć, zatem rozmawiajmy. Mam nadzieje, że nie potrwa to zbyt długo.
- Nie potrwa. – Alekseev uśmiechnął się szerzej. – Mam tylko jedno, małe pytanie. Co się stało dzisiaj w magazynach? Widziano tam panią, pani ludzi i wóz kostnicy. Podobno był też jakiś trup.
- Zgadza się.
- Można odrobinę szerzej?
- Mogę wydać oficjalne oświadczenie, niezbyt obszerne, jako że śledztwo jest w toku, a i wielu szczegółów nie znamy.
- Dobrze, to owo oficjalne oświadczenie?
- Dzisiaj w godzinach porannych, w magazynie północnego pola magazynowego Nogi znaleziono zwłoki niezidentyfikowanego mężczyzny w średnim wieku, słusznego wzrostu i szczupłej budowy ciała. Obrażenia wstępnie wskazują na śmiertelne samookaleczenie będące, prawdopodobnie, wynikiem zażycia bliżej niezidentyfikowanego środka odurzającego. Jednakże nie jesteśmy w stanie powiedzieć na chwilę obecną czy tak było naprawdę, jaki to był środek ani czy w sprawę nie są zamieszane osoby trzecie. Więcej będzie można dopiero powiedzieć po sekcji zwłok, kiedy przyczyny śmierci zostaną precyzyjnie określone. Jednakże nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy ta zostanie zakończona ze względu na stan ciała.
- To znaczy?
- Zwłoki są zamrożone. Ofiara musiała leżeć w magazynie co najmniej dzień bądź dwa. Niestety określenie dokładnego czasu śmierci, jak zostałam poinformowana, prawdopodobnie będzie niemożliwe, ze względu na mróz. Być może określenie czasu zgonu byłoby prostsze, gdyby nam zgłoszono zaginiecie osobnika o rysopisie podobnym do ofiary, jednakowoż w ostatnich tygodniach nie otrzymujemy żadnych informacji o zaginięciach.
- Mówi pani jakby panią to martwiło.
- Nie martwi mnie brak zaginięć. Martwi mnie to, że ktoś zaginął, a tego nie zgłoszono, bo póki nieszczęśnik z magazynu nie został znaleziony, był zaginiony, ale nikt nie raczył się tym zainteresować. Martwi mnie straszna myśl, że zaginięć może być więcej, ale nic o tym nie wiemy, bo mieszkańcy naszego miasta pozostają obojętni na tego typu wypadki. Jeżeli ktoś przepada bez wieści i to raczej nie dlatego, bo udał się na długie polowanie, bo ma w zwyczaju „pójść w tango" czy też lubi zaszyć się na parę dni gdzieś z dala od cywilizacji obywatele powinni się tym zainteresować. Niekoniecznie zaraz biec na milicję, ale chociaż popytać, wywiedzieć się, a jeżeli sprawa wyda się niepokojąca dopiero nas poinformować.
- Czyli podejrzewa pani, że śmierci jak ta w magazynie może być więcej?
- Nie. Mówiłam ogólnie. W końcu powodów, że ktoś nagle znika może być wiele. Chociażby najczęstszy, a zarazem najbardziej przykry wypadek: staruszka potyka się w domu, łamie sobie biodro, parę żeber i leży bezradna, nie mając nawet siły zawołać po pomoc. Jeżeli nikt się nie zainteresuje, czemu jej ostatnio nie widać, może umierać dniami leżąc na podłodze własnego mieszkania. Zresztą mieliśmy podobny, ponury przypadek zeszłego lata, prawda? Chyba nawet pisaliście o tym, prawda?
- Tak, ale przecież nie każde zaginięcie, to staruszka ze złamanym biodrem, prawda?
- Owszem. Ale też nie każde zaginięcie to zamarznięte zwłoki w magazynie. W przeciwnym razie praca milicji, chociaż bardziej ponura, byłaby też dużo łatwiejsza, prawda?
Alekseev uśmiechnął się półgębkiem i popytał jeszcze o parę rzeczy, licząc, że jeżeli pociągnie rozmowę dłużej, to jakoś podejdzie panią komendant. Na jego nieszczęście Damira wiedziała, jak nie dać po sobie poznać, że coś ukrywa. Inna rzecz, że naprawdę dużo więcej nie mogła mu powiedzieć, nie jeżeli miałyby to być słowa mające jakiekolwiek oparcie w dowodach. Może jedynie to, że w płaszczu nieboszczyka znaleziono dokumenty Hovki, lecz jeżeli jej ludzie mieli w spokoju przeszukać mieszkanie mężczyzny i podpytać jego sąsiadów, musiała się wstrzymać z tą informacją. Reszta... No cóż, tak jak powiedziała dziennikarzowi, sekcja zwłok trwała, a samookaleczenie pozostawało samookaleczeniem, nieważne jak makabrycznie wyglądało. Oczywiście informacja, że ktoś dosłownie zerwał sobie twarz, z pewnością spodobałaby mu się. Zarówno pismaki jak i ich czytelnicy lubią krew. Właściwie to im więcej krwi, tym szybciej rozchodzi się nakład gazety.
Kilka minut po opuszczeniu przez Alekseeva komendy pojawiła się Władka. Damira przypuszczała, że kobieta przyszła dużo wcześniej, ale rozsądnie ukryła się przed dziennikarzem, którego nie znosiła z niemal równą mocą, co wszyscy gliniarze. Uważała go za profesjonalnego plotkarza gorszego rodzaju, dużo gorszego, i pod pewnymi względami miała rację. Dziennikarze, w przeciwieństwie do plotkar takich jak akuszerka, nie rozumieli, że nie powinno się każdemu o wszystkim mówić. Informacja stanowiła broń obosieczną, a czasem nawet punkt zapalny, od którego mogło spłonąć całe miasto.
- Dzień dobry pani komendant. Podobno wołaliście mnie. Czego chcecie?
Komendant spojrzała na rumianą twarz akuszerki. Bez trudu wyczytała z niej, że kobieta zna już co najmniej z dziesięć plotek na temat tego, co znaleziono dzisiaj w magazynach. Mało tego – oczekuje oficjalnego uzupełnienia i sprostowania zasłyszanych informacji. Cóż, akurat z Władką Damira mogła być szczera.
- Złe rzeczy się dzieją Władko – zaczęła, wskazując kobiecie krzesło i ich wspólnym zwyczajem wyciągając flaszkę z biurka. Po chwili podsunęła jej szklankę wypełnioną po brzegi bursztynowym płynem. Jeżeli dobrze pójdzie to na szklance się skończy. Władka, gdy zbierała informacje, mniej folgowała sobie z alkoholem, żeby żadnej nie przeoczyć. – Wiecie, że dzisiaj znaleziono zwłoki na magazynach?
- Ano wiem. Wiecie, jak to u nas jest... Ludzie gadają.
Damira wiedziała aż nazbyt dobrze.
- Paskudna sprawa Władko, powiem Władce w zaufaniu. Znaczy niech to zostanie między nami. Chłopina twarz sobie zdarł gołymi rękoma, oczy wyjął, język wyrwał, a nawet gardło rozerwał. Straszny widok.
- Co też pani mówi! Toż to na prawdziwe tabu wygląda!
- Ano wygląda.
- Ale czemu sobie coś takiego zrobił?
- Abo to wiadomo? – Damira wzruszyła ramionami. – Piją, wciągają i łykają teraz takie rzeczy, że człowiek po tym szaleje. A może kto go otruł? Nie wiemy. Na razie doktór go bada. W każdym razie mam do Władki sprawę. Nieborak miał w płaszczu dokumenty Arseniego Hovki, możno to on. Może popytalibyście się, co to za człowiek był, pogadali z jego sąsiadami? Wiecie Władko, jak to jest. Z mundurowymi ludzie gadać nie lubią, a Władka, akuszerka, a zatem podpora społeczeństwa, wzbudza zaufanie.
- Jasne pani Damiro, jasne. Popytam gdzie się da, bo takie rzeczy to się dziać nie powinny. Nie po to matki wydają na świat dzieci, żeby te same sobie ciało rozrywały, oj nie. Już wystarczająco złe jest jak kto się zapija na śmierć, albo łeb mu ukręcą, ale takie coś... Straszne, naprawdę straszne. Rozumiem też, że o tym, co tu była mowa, to nikt, absolutnie nikt nie ma wiedzieć?
- Oczywiście, a przynajmniej nikt nie powinien wiedzieć więcej niż już ludzie wiedzą. A i jakbyście mogły, pani Władko, miejcie też oko na młodego Mrewkę. On chodzi czarci wiedzą gdzie i wiele widzi. Pewno będę musiała niedługo z nim porozmawiać, ale dobrze byłoby, gdyby na miarę możliwości ktoś na niego zerkał.
- Śledzić go nie będę... – zaczęła stanowczo akuszerka. Co prawda miała lepszy stosunek do Johana niż większość miasta, chociaż z całą mocą gardziła jego ciotką i rodzicami, jednakże bała się go. Mało kto potrafił ją przestraszyć, ale ci, których się bała mieli dwie wspólne cechy. Po pierwsze byli osobnikami wysoko aspołecznymi, a po drugie tańczyli na granicy obłędu bądź nurzali się w nim, a chłopak aż nadto spełniał oba warunki.
- Nie wymagam tego od was, ale odwiedzacie jego babkę, więc podczas tych odwiedzin zerknijcie na niego, jeżeli tam będzie. No i popróbujcie podpytać zielarza, bo nasz obcy ponoć zgodził się leczyć starowinę...
Władka aż się wyprostowała na krześle, a jej oczy żywo błysnęły. To oznaczało jedno – naczelna plotkara Kościokamieńca jeszcze o tym nie słyszała. Damira uśmiechnęła się w duchu. Skoro udało jej się dotrzeć do jakichś wieści przed akuszerką, znaczy z milicją nie było aż tak źle. Nadal potrafili samodzielnie zdobywać informacje.
- Zuber leczy babkę Mrewkową? A jak to się stało?
- Zdaje się, że nasz zielarz przyłapał młodego Mrewkę na próbie kradzieży u Hryciuka i nieźle go poobijał. Jednak potem obaj doszli do porozumienia. Nie mam pojęcia czy jakoś Mrewce udało się złapać zielarza na litość, czy może mu coś zaproponował... Chyba to pierwsze, bo na wymianę to on za wiele nie ma.
- Ma parę niesłabych, zdrowych rąk, czuły słuch i bystre oko, a to nie mało. Nie dla obcego, który nie ma takich oporów jak Kamulce – oznajmiła stanowczym tonem Władka, a jej twarz nieco stężała. – Zresztą, w przypadku targów z obcymi ma nawet więcej do zaproponowania. Gdyby trafił nie na Zubera, a na jakiegoś parszywca, mógł się wykupić wypinając albo klękając przed nim. W końcu ciało ma młode, a i buźkę nienajgorszą.
W pierwszym odruchu Damira nie zrozumiała, o co może chodzić akuszerce, a gdy to pojęła, wzdrygnęła się. Myśl, że ów nękany od przyjścia na świat chłopak mógłby zostać upodlony jeszcze w taki sposób zwyczajnie budziła w niej wtręt. Szczęśliwie Zuber sprawiał wrażenie uczciwego człeka, a przynajmniej nie takiego, który mógłby wykorzystywać innych w TAKI sposób. Inna rzecz, że Johan prędzej zabiłby się, niż pozwolił komuś...
Komendant potrząsnęła głowa odganiając te myśli od siebie. Faktem pozostawało, że Władka miała rację. Zielarz mógł czegoś chcieć od Johana. Czego? Pojęcia nie miała, mogła mieć jedynie nadzieje, że niczego złego. W każdym razie Mrewka mógł być mu użyteczny w wielu rzeczach, jak chociażby zbiór ziół czy pomoc w przygotowaniu ich.
- Tak Władko, macie rację... – Pokiwała głową – Johan młody i silny, zdrowy do tego, chociaż kulawy. Zielarzowi może być użytecznym, o ile zielarz zdaje sobie sprawę, jak może zapłacić za tę znajomość. Wiecie jak to u nas jest. Niektórzy traktują Mrewkę jak chorobę przenoszoną przez dotyk. W każdym razie pytajcie Zubera o niego. Nasz obcy już się chyba zorientował, że jesteście jednym z filarów naszej społeczności i będzie chciał się wam przypodobać swoimi opowieściami... A jeżeli nie, to tym bardziej miejcie uszy i oczy otwarte, bo na pewno coś kombinuje. Przy okazji, jest jeszcze jedna sprawa.
- Tak?
- Jak już skończycie z Hovką, miałabym dla was cała listę ludzi o których chciałabym się tego i owego dowiedzieć...
- Chodzi o tych, co ich niedawno okradli? Co z tego powodu ratusz panią komendant wezwał?
Damira zamrugała. Przenikliwość Władki czasem nawet ją zaskakiwała. Nie pierwszy raz zastanowiła się, jakim komendantem byłaby ta kobieta. Oczywiście zakładając, że miałaby predyspozycje do kierowania ludźmi, bo niestety akuszerka, chociaż doskonale manipulowała, to kiepsko radziła sobie wydawaniem rozkazów i bezpośrednimi starciami. No chyba, że coś się działo przy odbieranym przez nią porodzie. Wtedy zachowywała się jak nieprzejednany generał.
- Tak, o nich.
- Już to przewidziałam i zasięgnęłam języka, pani komendant. Dziwna sprawa z nimi, wiecie... Niby niczym się nie wyróżniają, ciułają swój los z dnia na dzień, nie mają żadnej specjalnej władzy czy wpływów, ale... Są nie do ruszenia. Ktokolwiek czegokolwiek nie próbuje przeciwko nim, to zawsze się na jego niekorzyść obraca. Albo wcześniej dopada go straszny pech. Ludzie to już po kątach mawiają, że oni to czarownicy jacyś. Że to tab...
Nie dokończyła, bo przerwało je wartkie pukanie do drzwi.
- Zajęta jestem! – krzyknęła.
- Ten nowy doktorek przyszedł, mówi, że to ważne!
- Dobrze, niech wejdzie.
Ledwie Zukov przekroczył próg, Komendant zrozumiała, że nie jest dobrze. Mało tego, że jest źle i to jak cholera.
Lekarz sprawiał wrażenie nieźle przestraszonego. Był blady, włosy miał w nieładzie, a jego szczupłe dłonie nieustannie poruszały się – bez przerw coś poprawiał, skubał, gładził. W dodatku pachniał jak gorzelnia, aczkolwiek nie wyglądało na to, żeby cokolwiek pił. Zupełnie jakby się wykąpał w spirytusie. Spirytus to środek odkażający, ale skąd go wzięło na aż taką...
Właśnie w tym momencie coś przeskoczyło w jej umyśle i zalało ją to paskudne uczucie. Cholernie paskudne.
- Tak panie Zukov, co się stało? – zapytała, chociaż coś jej mówiło, że już zna odpowiedź.
Doktor wymownie spojrzał na siedzącą przy biurku Władkę.
- Mówcie przy niej. To nasz nieoficjalny funkcjonariusz i jedna z osób w mieście, co to ma więcej niż jeno krztynę rozsądku.
Lekarz mówił. Mówił długo, chociaż nie rozwlekle, używając wielu medycznych terminów, które potem tłumaczył. Krótko mówiąc Hovka nie zmarł na wskutek działania żadnego nielegalnego proszku czy też innego specyfiku, który miał dawać uczucie euforii i sprawiać, żeby „mozg mrowił". Nie. Zabiło go coś o wiele groźniejszego, chociaż maciupeńkiego. Jakaś bakteria, dziwaczny mikrob, z którym w trakcie studiów Zukov jeszcze nigdy się nie spotkał, chociaż to właśnie w chorobach wywoływanych przez wszelakie mikroby się specjalizował. Ponoć nieboszczyk miał całe ciało wyniszczone i nawet gdyby nie rozerwał sobie gardła, to zginąłby w przeciągu kilku godzin. Mało tego, to właśnie silny stan zapalny mózgu wywołany przez bakterię sprawił, że biedny Hovka tak się okaleczył.
Zukov nie znał tego śmiercionośnego zarazka ani nigdy nie słyszał o chorobie, która dawałaby podobne objawy, jednakowoż zdołał się co nieco o bakcylu dowiedzieć. Po pierwsze bakteria bardzo szybko ginęła poza żywym organizmem, co teoretycznie stanowiło naprawdę dobrą nowinę – zmniejszało zagrożenie ze strony zwłok i dawało też jako-taką strategię w razie gdyby wybuchła plaga: odciąć chore rejony i pozwolić wypalić się zarazie. Niestety tylko teoretycznie. Dlaczego? Bo była zima, a jak to odkrył doktor, bakteria doskonale znosiła stan zamrożenia nawet w niezwykle niskich temperaturach – w ciele Hovki dosłownie roiło się od niej. To z kolei drugi problem. Mikrob błyskawicznie się namnażał, a w związku z tym był piekielnie śmiercionośny i prawdopodobnie niezwykle zaraźliwy.
- Ale jak się to przenosi? – Zapytała niezwłocznie Władka. – Krew, dotyk, powietrze... Znaczy ta, no...
- Droga kropelkowa? – podpowiedział lekarz.
- Właśnie.
- Pojęcia nie mam. Przypadek Hovki jest jedynym i miejmy nadzieje ostatnim z jakim się spotkałem. Prawdopodobnie będę musiał poprosić o konsultację pozostałych doktorów, ale wątpię, że bez przypadków dalszych zakażeń wysnują jakąś teorię. Istnieje możliwość, że zapalenie mózgu stanowi swego rodzaju metodę rozsiewania się choroby. Chory dostaje szału, samo okalecza się, a bakterie rozchlapują się wokół wraz z krwią. Jednak, chociaż makabryczna, to nader optymistyczna wizja, bo wtedy wystarczyłaby izolacja chorych. W każdym razie, choroba prawie na pewno nie przenosi się poprzez wodę.
- Nie poprzez wodę, ale ktoś wnieść wraz z śniegiem na butach do domu może – mruknęła ponuro Damira.
Doktor ponuro przytaknął, po czym odruchowo zmierzwił swoje czarne włosy. Zwykłe nienagannie ułożone, sterczały mu we wszystkie strony, dopinając obrazu zdenerwowanego intelektualisty. Jego strach był nie tylko wyczuwalny, ale i widzialny, lecz mimo tego zachowywał spokój. Damira musiała przyznać, że jest pod lekkim wrażeniem. Biorąc pod uwagę, że Zukov uciekł do Kościokamieńca przed czymś, a tu, w swoim „schronieniu" natknął się na tak wielkie zagrożenie, zachowywał nerwy. Tym bardziej, że był stosunkowo młody, a swoją praktykę zaczął niedawno. Widmo plagi powinno go przerażać bardziej niż kogokolwiek innego, bo doskonale wiedział z czym ta się wiąże, a jeszcze nie potrafił z nią skutecznie walczyć. No i był jeszcze jeden powód.
- Tak w ogóle, pani komendant, trzeba byłoby, aby pani i wszyscy, którzy mieli styczność z nieboszczykiem poddali się badaniu krwi – mruknął. – Pracownicy kostnicy, ja, inni policjanci.
- I ci, których wysłałam do jego mieszkania – uzupełniła Damira, mówiąc jakby do siebie. – A potem wysłać ich tam i do magazynu jeszcze raz, już odpowiednio zabezpieczonych, żeby poszukali czegoś, co mogłoby być źródłem zarazy. A najlepiej wysłać tam z nimi Ostrawę, bo on będzie wiedział, jak zakaźne coś może wyglądać. No i na koniec odkazić jedno i drugie... Chociaż magazyn to najlepiej spalić.
- A dlaczego wysłać doktora Ostrawę? – Zukov uniósł brwi i wyprostował się. Urażona duma zawodowa aż z niego wyciekała. – Sądzę, że ja w równym stopniu...
- Bo jesteście nowi – ucięła. – Bo jeżeli wybuchnie zaraza, Kamulce zaczną sobie zadawać pytania typu „skąd się to choróbsko wzięło, skoro nigdy tu wcześniej nie było?". Odpowiedź jest jedna. Z zewnątrz. A kto jest z zewnątrz? Wy, panie Zukov, wy i ten nieszczęsny Zuber, dlatego lepiej obaj trzymajcie się od sprawy z dala. Przynajmniej oficjalnie.
- Ależ zapewniam...
- Wiem, że to nie wy. – Damira spojrzała w jego młodą, przestraszoną twarz. Twarz kogoś, komu kolejny raz w zbyt krótkim czasie grunt zaczyna się usuwać spod stóp. – Uciekacie przed czymś, przypuszczam, że kogoś zabiliście, ale normalnie z broni. Strzałem. Nie bakteriami. A że uciekacie przez takie coś, najlepszym rozwiązaniem dla was jest osiąść gdzieś, gdzie jest spokojnie. Zaprzyjaźnić ze sobą ludzi, nie wychylać się. Wywołując zarazę, stracilibyście tylko schronienie, zatem nie macie powodu, żeby rozpętywać plagę, przeciwnie. Dla was najlepszą opcją byłoby, gdyby miasto sobie kwitło na bocznym torze cywilizacji, karmiło was i zapewniało wam opiekę. Niestety miejscowi nie patrzą w ten sposób. Dla nich każdy z zewnątrz jest zły, póki tego nie udowodni. Zwykle udowadnia uczciwością i sumienna pracą, ale wy możecie nie zdążyć tego zrobić, jeżeli gawiedzi coś durnego do łba wpadnie, rozumiecie?
Mężczyzna zająknął się i pobladł gwałtownie. Komendant uśmiechnęła się gorzko.
- Odradzałabym też ucieczkę. Pociąg będzie przejeżdżał tędy najwcześniej za trzy tygodnie, tutejsze osły nie słuchają się ot tak obcych jeźdźców, natomiast ucieczka na piechotę to czyste szaleństwo. Nie jesteście nomadem, ani łowczym, a i oni mieliby trudno przetrwać w dziczy, szczególnie zimą i to tak srogą jak teraz. Do tego głodne wilki dają się znać w tym roku hodowcom zwierzyny, a zdesperowane to i na człeka mogą się rzucić. Nie wspominam o zdziczałych psach, co to przed człekiem wiele respektu nie mają. Nie, panie Zukov, lepiej postępujcie zachowawczo, ale i ostrożnie, a w razie kłopotów biegnijcie do mnie lub proście o wstawiennictwo waszą gospodynię. Starowina cieszy się sporym posłuchem wśród miejscowych, a zagniewana potrafi być naprawdę straszna.
- Skoro uważacie, że jestem mordercą, to skąd ta troska o mnie? – Doktor spojrzał na ni z wyraźną podejrzliwością. – Nie powinniście chcieć mnie czym prędzej powiesić?
- Czemu? Ano mam tak ze trzy powody. Po pierwsze nie wyglądacie mi na złego człeka, a ja mam nosa do ludzi. Po drugie każdy zasługuje na drugą szansę, poza tym, jako, że nie wyglądacie na złego człowieka, nie wykluczam, że ten, co to mu wpakowaliście kulkę, zasłużył sobie na to. No i po trzecie i najważniejsze – miasto potrzebuje lekarzy. Potrzebuje jak szlag. Szczególnie, jeżeli miałaby się rozpętać plaga. Owszem, na pierwszy rzut mieszkańcy będą przeciw wam, ale jak zacznie się piekło, pewno docenią każdą pomoc. Czy to będzie pomoc wasza czy zielarza. A na pewno docenię ją ja.
- Wicia i Katia – rozległo się z nimi. Obrócili się. Zamyślona akuszerka miała niezwykle chmurną jak na siebie i poważną twarz. – Wicia to hultaj, a do tego ma zatargi tu i ówdzie do tego jego upodobania... No i też przyjechał wraz z doktorem niedawno. Za niego też mogą się wziąć w razie czego, szczególnie, że zegarmistrz go nie cierpi. Może chcieć wykorzystać sytuację, żeby się go pozbyć, nie brudząc sobie rąk, a wiecie pani komendant, jak on potrafi mieszać. Do tego Katia siedzi u nas siódmy rok, a siódemkę wielu uważa za liczbę czarodziejską, więc to rocznica równie zła, jak dziesiąta, bo okrągła, czy tam trzynasta bo znów czarnoksięska. Trzeba będzie ich uprzedzić. Nie wspominając już o tym, że i Mrewka może wpaść w kłopoty. W tym roku jest jego dwudziesta pierwsza zima na tym padole, a dwadzieścia jeden to trzy siódemki, no i do tego ta jego historia...
Komendant spojrzała w oczy Władce. Tak, kobieta miała głowę na karku i świetną pamięć do dat, a do tego potrafiła myśleć w pokrętny, zabobonny, kamulcowy sposób, kiedy trzeba było, nie będą w żaden sposób zabobonną. Tak, tę trójkę trzeba byłoby jakoś ostrzec... No właściwie Johana nie trzeba było, bo chłopak zawsze wychodził z założenia, że wszyscy prócz jego babki, to wrogowie, ale mimo wszystko i jemu trzeba byłoby szepnąć to i owo na ucho. Szkopuł w tym, że nie dawała złamanego grosza za ich lojalność. Mogli wygadać się, a ostatnim czego potrzebowała, to rozprzestrzeniających się po mieście wieści o zarazie, której na razie nie było i wcale nie musiała się pojawić.
Ech, musiała to jakoś obejść. Problemy, problemy, problemy. Wszędzie napotykała problemy.
- Panie Zukov, byłabym wysoce zobowiązana, gdybyście przekazali wszystko doktorowi Ostrawie. Oczywiście tak, żeby nikt inny się o tym nie dowiedział, nie chcę w mieście paniki. I poproście go jak najszybsze przybycie na posterunek. Najlepiej, żeby zdążył przed zmianą wart. Wtedy przebada funkcjonariuszy, którzy mogli mieć kontakt ze schwytanym przez pana bakcylem, a potem „skonsultuje" pańskie wyniki, tak dla formalności. Oczywiście istnieje możliwość, że rozpozna naszego mikroskopijnego przeciwnika, jednakże wątpię. Kościokamieniec do tej pory omijały wszelkiego rodzaju plagi. O dżumie i cholerze wiemy tu jedynie z opowieści. Władko, wy zróbcie to, o co was prosiłam i spróbujcie młodemu Mrewce nabić nieco rozumu, jeżeli go spotkacie. Szepnąć o wszystkim, a jednocześnie zasugerować, w jakiej może się znaleźć sytuacji, jeżeli wieść się rozniesie... Rozumiecie co mam na myśli?
Władka skinęła głową. Tyle Damirze starczyło.
- Doskonale – kontynuowała. – Tylko Władko, na litość proszę was, jeżeli traficie na coś podejrzanego, trzymajcie się od tego z dala, dobrze? Szczególnie, jeżeli to „coś" może byś związane z chorobą. Weźcie pod uwagę to, że narażając siebie, narażacie wszystkich. Zrażając się, możecie rozprowadzić chorobę po całym mieście.
- Pani komendant kochana, ja kobieta prosta, ale nie głupia.
- Wiem Władko, że nie. O głupotę to was nawet przez chwilę nie podejrzewałam. Ale macie dobre serce, a to, kiedy trzeba zachować ostrożność, może być wadą. Dobrze Władko, ja dzisiaj, kiedy wszystko tutaj ogarnę, jeszcze podejdę do Hryciuka. Spróbuje pogadać z nim i zielarzem, w końcu niewykluczone, że zielarzyk coś wie, prawda? Przyznaję, niespecjalnie widzę go w roli roznosiciela zarazy, ale wszystko możliwe. Poza tym może zwyczajnie ZNAĆ tę chorobę, bo ją kiedyś leczył. Łaziki krążą wszędzie, prawda? Jeżeli zna ją i wie jak ja wyleczyć, byłby to prawdziwy cud. Jednak na cuda to ja nie liczę, oj nie.
Westchnęła ciężko, zastanawiając się nad pewną kwestią. Nie wiedziała czy powinna o tym wspominać przy doktorze, bo nie wiedziała na ile może mu ufać. Ostrawa i Hryciuk mogli coś chlapnąć w imię „dobra publicznego", ale Zukov... On znajdował się na linii strzału, a ona była jednym z jego nielicznych, jeżeli nie jedynym sojusznikiem. Chociażby mając to na względzie, powinien siedzieć cicho. Ech... Kogo ona oszukuje? Przecież potrzebuje opinii kogoś w temacie, jak nie Zukov, to kto inny?
- Panie Zukov, mam do was takie odrobinę dziwne pytanie. Dziwne, ale bardzo ważne – zmarszczyła brwi, a lekarz się wyprostował, prezentując swoją gotowość do pomocy. – Otóż jakiś czas temu dokonano w naszym mieście zuchwałych kradzieży. W ciągu dnia, bez strachu przed policją. Okradziono obywateli z różnych warstw społecznych i o różnym majątku. Większością tych skradzionych przedmiotów były różnorakich rozmiarów pojemniki, jak tabakierka czy proste drewniane pudełko. Pojemniki, lalka i donica z rośliną. Nic cennego, jednakże zrobiono wielką aferę z zaginięcia tych przedmiotów. Okropną. Mało tego, z pewnego źródła wiem, że to Hovka prawdopodobnie dokonał wszystkich tych kradzieży, jak przypuszczam na czyjeś zlecenie. Czyje, tego nie wiem. I tu pojawia się moje pytanie: czy w tych skradzionych przedmiotach mogło być coś zakaźnego? Nie wiem...
- Nie wyobrażam sobie co to mogłoby być. – Doktor wymownie rozłożył ręce. – Tak jak powiedziałem, bakteria szybko ginie poza żywym organizmem, chyba, że jest zamrożona. Jedyny związek jaki tu potencjalnie widzę, to taki, że zleceniodawca pana Hovki użył choroby, aby się go pozbyć, jednak coś takiego byłoby szaleństwem. Ten człowiek musiałby mieć dostęp albo do nosiciela zarazy, albo do zamrożonego materiału biologicznego. Biorąc pod uwagę, jak bardzo bakteria jest zaraźliwa coś takiego jest skrajnym ryzykiem. Przez byle fałszywy ruch swój bądź Hovki mógł wywołać plagę albo sam się zarazić. Z drugiej strony normalny człowiek chyba nie zleca kradzieży byle puzderek, laleczki i kwiatka.
- Mam wrażenie, że w tym wszystkim jest coś czego nie widzę, a czego może nawet widzieć nie chcę – mruknęła na poły do siebie, na poły do swoich gości. – W każdym razie dziękuję doktorze. Proszę pamiętać o moich prośbach... I o tym, ze wszystko, co zostało tu powiedziane, nie może się wydostać na zewnątrz. Na razie mamy tylko jeden przypadek zachorowania i mam wielką nadzieję, że na tym się skończy. Jeżeli ludzie usłyszą, że możemy mieć plagę, rozpęta się panika i niewykluczone, że plagę lub coś równie złego mieć będziemy, bo jakiś przestraszony obywatel zrobi coś głupiego. Dlatego BARDZO proszę o dyskrecję.
- A mogę zrobić coś poza byciem dyskretnym? – zapytał Zukov. – Póki co utknąłem tutaj, a sytuacja jest dość niepokojąca. Wiem, że oficjalnie powinienem trzymać się od wszystkiego daleka, dla własnego dobra, ale... Może jest coś, co nie zwróci na mnie uwagi?
Damira zastanowiła się. Zukov był niedawno po studiach z dużego miasta...
- W Kościokamieńcu nigdy nie było plagi, więc i miejscowi nie za bardzo wiedzą, jak można by z taką postępować. Wy uczyliście się o dżumie, cholerze i innych. O tym jak zapobiegać takim rzeczom. Możecie zacząć wstępnie opracowywać plan działania, na wypadek, gdyby wybuchła. Zarówno na wypadek gdyby TA zaraza się rozprzestrzeniła, jak i inna. Przydałoby się takie coś. To, że do tej pory los nam błogosławił, nie znaczy, że tak będzie nadal. Pewnie będą wam potrzebne informacje odnośnie ujęć wody, możliwości sanitarnych, transportu i zapasów, postaram się je załatwić. I dziękuję za propozycję.
Doktor skłonił się krótko i czym prędzej wyszedł z gabinetu, a Damira westchnęła głośno, osuwając się na krzesło za biurkiem. To nie był dobry dzień, oj nie. Czuła, że po prawdziwych, pogodowych burzach, nadchodzi kolejna, tym razem taka wywołana przez ludzką wolę. Już słyszała nadchodzące grzmoty.
- Pani komendant, a ja mogę zrobić coś jeszcze? – zapytała Władka, spoglądając na nią z niepokojem.
- To co zawsze. Miej oczy i uszy otwarte, myśl samodzielnie i nie ufaj pozorom.
Akuszerka uśmiechnęła się pod nosem, krótko skłoniła i wyszła.
Damira znowu westchnęła, przeklinając soczyście w myślach, a potem wzięła się do roboty, zaś tej miała nie mało. Po pierwsze musiała ściągnąć wysłanych do Hovki gliniarzy z terenu, żeby ci się nie zarazili, poinformować ich o wszystkim i do czasu badania odizolować. Potem znów przeprowadzić spotkanie ze wszystkimi milicjantami, aby przekazać im wieść o śmiercionośnym bakcylu. Oczywiście nie zamierzała im mówić stuprocentowo wszystkiego, chociażby po to, żeby nie narazić Mrewki na niebezpieczeństwo – niektóry z jej ludzi wykazywali do chłopaka podobny stosunek, jak większość mieszkańców i nie mogła nic z tym zrobić. Najgorszym problemem było zmuszenie gliniarzy, żeby trzymali język za zębami i nie zachowywali się głupio. Niby wszystkich osobiście przeszkoliła i tak dalej, ale musiała pamiętać, że większość z nich ma rodziny: żony, matki, narzeczone, dzieci. Czasem mężów, bądź narzeczonych, bo na służbie miała cztery kobiety. Żaden z jej gliniarzy nie wahał się przed ryzykowaniem własnego życia, ale złapana przez Zukova bakteria stanowiła zagrożenie dla WSZYSKICH. Zagrożenie, przed którym najbezpieczniej było uciec, ale droga ucieczki była jedna – w dzicz, w otchłań bezlitosnej, rosyjskiej zimy.
Najbliższe godziny nie były dla komendant łatwe, oj nie. Podwładni nie przyjęli lekko zasłyszanych wiadomości i tylko jej twarda ręka oraz wypracowany przez lata respekt sprawiły, że obyło się bez jakiegokolwiek buntu. Gorzej sprawa się miała z ludźmi ściągniętymi z terenu. Byli wyraźnie przerażeni ideą, że mogli zostać zarażeni przez śmiercionośną bakterię i oczywiście obwiniali o wszystko ją. Uspokojenie ich wymagało niemało wysiłku, a i tak ostatnie niepokoje zdusiło dopiero badanie doktora Ostrawy, które szczęśliwie nic nie wykazało. Naprawdę Damira dawno nie czuła takiej ulgi, jak po oświadczeniu doktora, że wszyscy są zdrowi. Oczywiście wcześniej nie mogła wiedzieć o bakterii, ale mimo tego wyrzuty sumienia chyba by ją zżarły, gdyby którykolwiek z gliniarzy został zainfekowany. Odpowiadała za tych ludzi, za ich bezpieczeństwo. To prawda, rozpoczynając karierę w milicji wiedzieli na co się piszą, zdawali sobie sprawę, że będą narażać życie, ale uzbrojony rabuś to nie to samo co zdradziecki mikrob, przed którym nie wiadomo jak się bronić.
Niestety to, że gliniarze są zdrowi, było ostatnią dobrą wiadomością, jaką przekazał jej Ostrawa. Zwykle pełen energii, niewysoki od dzieciństwa walczący z nadwaga szatyn zobaczywszy mikrobiologiczne znalezisko Zukova opadł z sił. Mało tego, w bladoniebieskich, skrytych za szkłami okrąglutkich okularków oczami wyraźnie połyskiwał strach. Lekarz był przerażony niemal tak bardzo jak jej ludzie, kiedy myśleli, że mogą być zarażeni. Jednak ów strach różnił się jedną znaczącą kwestią. Ostrawa w pełni zdawał sobie sprawę, co uwięziona na mikroskopowym szkiełku bakteria może oznaczać. Bakteria, od której ciało Hovki wręcz pękało w szwach.
Niestety Ostrawa potwierdził wszystko, co powiedział na temat mikroba Zukov, a prócz tego poprosił o zaznajomienie Hryciuka ze wszystkim i przyniesienie mu próbki materiału. Nakazał też spalenie ciała Hovki i postarał się o to, żeby Damirze W PEŁNI uzmysłowić, że Kościokamieniec nie jest przygotowany na plagę. Miasto nie miało żadnego planu awaryjnego, żadnej strategii na wypadek podobnego nieszczęścia. W razie rozprzestrzenienia się zarazy, nawet składowanie i utylizacja trupów byłoby problemem, nie wspominając o takich rzeczach jak zapewnieniu mieszkańcom, szczególnie tym zarażonym, dostępu do żywności. Zresztą samo to, że na liczące sobie około trzydziestu tysięcy mieszkańców miasto przypadało jedynie trzech lekarzy mówiło dużo o skali problemu.
Damira zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę. Mało tego. Wiedziała, że nawet samo spalenie ciała Hovki będzie niemałym problemem, bo wzbudzi zainteresowanie. Do tej pory z trupami postępowano dwojako – albo je grzebano, albo rzucano w specjalnym miejscu w pobliskim lesie, gdzie zwierzęta się z nimi rozprawiały, przy czym drugie z rozwiązań było praktykowane jedynie przez nielicznych wyznawców „powrotu do natury" i paru miejscowych sekt. Nie mieli miejsca przeznaczonego do palenia zwłok, a nawet gdyby mieli, natychmiast ktoś zaciekawiłby się, czemu akurat ten trup jest palony, co doprowadziłoby do licznych pytań i plotek. Zatem trzeba było przewieźć je pod osłoną nocy i spalić za lasem, a kości pogrzebać. Szkopuł w tym, że nie miała pojęcia kogo wyznaczyć do przewiezienia ciała. To cud, że do tej pory nikt z jej ludzi nie zaraził się, o pracownikach kostnicy i doktorze nie wspominając, zatem przeczuwała, że nikt nie zechce ponownie kusić losu. Oczywiście tym razem mieli użyć podczas transportu środków bezpieczeństwa, takich jak odzież ochronna, rękawiczki czy specyfiki dezynfekujące, które miały sprawić, że ryzyko zakażenia spadnie do zera, ale nie dodawało to wiele otuchy.
Koniec końców postanowiła, że ciało wywiezie sama wraz z dwoma nieposiadającymi rodzin funkcjonariuszami za dwa dni, kiedy to księżyc wejdzie we fazę nowiu. Wolała nie zrzucać obowiązku na nikogo innego... zresztą jakim wtedy byłaby przywódcą, obarczając takim ryzykiem innych? Póki co ciało mogło leżeć w kostnicy, gdzie zamrożone na kość nie stanowiło żadnego zagrożenia.
Około dwudziestej, kompletnie wykończona psychicznie, niosąc szczelnie zamkniętą w słoju próbkę tkanek Hovki, ruszyła wartkim krokiem do stajni komendy, gdzie czekała na nią Cwałka. Zwykle unikała jazdy wierzchem jak diabeł święconej wody, jednak chciała jak najszybciej porozmawiać z Hryciukiem, zaś pora była zbyt późna, żeby bawić się w piesze wycieczki. Poza tym leciwy doktor mieszkał na obrzeżach miasta, a miała nadzieję wrócić do domu przed północą i porządnie się wyspać. Naprawdę potrzebowała długiego i mocnego snu, szczególnie że kolejne dwa, trzy dni nie miały należeć do najłatwiejszych.
Zanurzona półmroku, oświetlana przez jedną zaledwie lampę naftową stajnia nie była duża. Przeznaczono ją na ledwie trzy wierzchowce z czego dwa, Kędzior i Kaprys, właściwie odbywały tu swoją milicyjną emeryturę. Oczywiście i one od czasu do czasu wychodziły ze swego pachnącego sianem i trocinami lamusa, kiedy pilnie trzeba było coś/kogoś przewieźć, a Cwałka miała inne zajęcie, jednak zdarzał się to okazyjnie. Nikt nie chciał staruszkó nazbyt forsować, a znów znalezienie nowych osłów i odesłanie starych do rzeźni byłoby czystą niewdzięcznością. Po tylu latach ciągnięcia więźniarek i kłapouchym należała się spokojna starość w roli ulubieńców komendy.
Wielkie osły, gdy tylko ją wyczuły zaczęły parskać przyjaźnie wyciągając z boksów długie szyje i strzygąc uszami. Znały ją dobrze, chociaż unikała ich grzbietów jak tylko potrafiła. Nie raz, gdy atmosfera na komendzie stawała się nieznośna, a świat z rozmaitych względów przygniatał ją swoim ciężarem, przychodziła tutaj. To naprawdę niewiarygodne, jak odprężająca potrafi być obecność przeżuwających, kilkuset kilogramowych zwierząt w zestawieniu z lekkim aromatem siana, potu i charakterystycznym zapaszkiem oślej sierści. Naprawdę lubiła policyjne osły, a i one lubiły ją, kojarząc komendant głównie z przemycanymi kostkami cukru, jabłkami i marchewkami. Rozpuszczała te zwierzaki.
- Znowu mam dla ciebie robotę, przepraszam, że tak późno – mruknęła, otwierając boks Cwałki, a ta po przyjacielsku spróbowała jej zjeść włosy. – Ale obrócimy szybko, masz długie nogi, a ja nie jestem taka ciężka. Raz-dwa wrócimy i będziesz mogła dalej się obijać, co?
Gorące i wilgotne parsknięcie zwierzęcia odebrała jako „tak".
Niecałe dwadzieścia minut później Damira jechała szybkim kłusem w stronę zachodnich obrzeży miasta, na peryferia Ucha. Nieprzyzwyczajona do ciągłego podskakiwania siodle, przeklinała raz za razem soczyście. Już wolałaby spiąć oślicę i przejść w galop, o wiele bardziej płynny i dużo szybszy, ale bieg po oblodzonych ulicach miasta mógł być dla Cwałki pomysłem śmiercionośnym w skutkach. Dlatego też musiała sie godzić ze średni tempem i wstrząsami, które doprowadzały ją do szału. To właśnie ze względu na te nieustanne podskoki szczerze nienawidziła jazdy wierzchem. Ciągle góra-dół, góra-dół, jakby świadomość siedzenia na bardzo wysokim, ciężkim i posiadającym własny rozum zwierzęciu nie wystarczyła.
Nim dotarła na miejsce, poobijała sobie pośladki, nabrała przekonania, że jej „podroby" zostały poprzestawiane i wpadła w naprawdę podły nastrój. Dlatego też, nim weszła do piętrowego, drewnianego domu zbudowanego na fińską modłę, musiała postać chwilę pod drzwiami, żeby ochłonąć. W końcu zapukała energicznie, a po chwili rozległ się odgłos kroków i w drzwiach pojawiła się znajoma, strzelista postać. Zielarz. Damira musiała przyznać, że bardzo się zmienił przez te kilka tygodni. Znacząco przybrał na wadze i chociaż nadal należał do szczupaczków, sprawiał wrażenie okazu zdrowia. Emanował też swoistą, trudną do określenia siłą i spokojem. Spokojem, który zarażał, a zarazem nieco odstręczał.
Zmarszczyła nieco brwi. Miała wrażenie, że jeszcze coś się zmieniło w młodzieńcu, jednak nie potrafił sprecyzować, co dokładnie. Coś nietypowego, a być może i ważnego, umykającego jej czujnemu spojrzeniu.
- Panna komendant – mruknął uśmiechając się delikatnie i odsuwając na bok, jak lokaj w rezydencji. – Miłą niespodziankę panna nam sprawiła.
- Oj uwierzcie mi, że nie taką miłą – mruknęła ta, wchodząc do ciasnego, ale schludnego przedpokoju, gdzie już czekał na nią zaczepnie spoglądający ryś. Naprawdę nie znosiła tego zwierzaka. – Doktor jeszcze na nogach?
- A i owszem. Właśnie zasiadaliśmy do późnej kolacji. Prosimy. Zaraz wyjmę jeszcze jedno nakrycie.
- Nie ma takiej potrzeby...
- Nonsens. Podobno znaleziono jakiegoś podejrzanego trupa, a dodatku było jakieś zamieszanie na posterunku. Znając osoby panny pokroju, znaczy przejawiające równie gorliwy stosunek do swych obowiązków, pewnie jeszcze nic nie jedliście, a nam strawy na dziś nie brak.
Chciała coś odrzec, ale w tym momencie dotarł do niej dobiegający z kuchni, smakowity zapach i ledwo co stłumiła burczenie w brzuchu. Mogła mówić, co chciała, ale Zuber miał rację. Od czasu śniadania „na szybko" nic nie miała w ustach. Zresztą miała przeczucie, że chłopak nie posłucha nawet najbardziej stanowczej odmowy.
Kuchnia nie należała do największych, ale z całą pewnością została świetnie wyposażona, czego Damira nie mogła powiedzieć o swojej. Wyszorowane na błysk garnki połyskiwały w blasku lamp, na półkach pyszniły się ręcznie malowane misy, dzbany oraz misternie zdobione, kamionkowe naczynia. Ściany zdobiły wieńce cebuli i czosnku, a nad stołem ususzone w barwnych wiązkach wisiały rozmaite zioła, jak lebiodka czy lubczyk, którymi lekarz uwielbiał sowicie doprawiać dania. Pewnie i zielarz robi z nich niezły użytek.
- Mości gospodarzu, panna Damira, tak jako to przewidzieliśmy, uraczyła nas swoją obecnością – zwrócił się Zuber do lekarza. – Zdaje się ma do nas jaką ważną sprawę.
- Tak, jak to przewidzieliśmy – zgodził się lekarz, a jego poważną, jakby zasępioną twarz wykrzywił krzywy uśmiech. – Pani Komendant, słyszałem, że mój młody towarzysz już was zaprosił do stołu, zatem siadajcie. Strawy nam nie zabraknie, a wam potrzeba sił, bo coś mi mówi w moich starych kościach, że nadciągają kłopoty.
Usiadła na wskazanym przez doktora, rzeźbionym stołku. Sam lekarz siedział naprzeciw niej, na staromodnej, zdobnej ławie ze skrzynią. Ponury i zasępiony niemal na nią nie patrzył, jedynie wbijał pełne niepokoju spojrzenie w zawartość swego kubka. Było jasne, że starzec o czymś wie. Pytanie tylko o czym? Ukryte za okrągłymi szkłami okularów, szare oczy niczego nie zdradzały, poza jednym: cokolwiek to nie było, chodziło o coś poważnego.
- Nadciągają albo już nadciągnęły – mruknęła. – Wiecie już, że znaleziono dzisiaj zwłoki, prawda?
- Tak. I że nasz nowy lekarz przeprowadził sekcję zwłok, ale mimo tego sprowadziliście do siebie doktora Ostrawę na konsultację. Znaczy młody musiał coś znaleźć.
- I znalazł. Chorobę, jakiej jeszcze nasze miasto nie widziało. Potwornego bakcyla, który przeraził obu lekarzy.
- Choroba. – Hryciuk spojrzał ciężkim wzrokiem na zielarza, który właśnie niósł misy na stoły. Misy pełne gorącej, parującej zupy, pachnącej warzywami, ziołami i delikatnym mięsem, prawdopodobnie królika. Gdzieś spod stołu rozległo się basowe mruczenie. To kociak doktora dopominał się o swoją porcję.
Zielarz uśmiechnął się nieznacznie, lecz nie był to wesoły uśmiech i skinął głową. Jakaś myśl błysnęła w jego oku, a cienie dziwnie zagrały, sprawiając wrażenie, że tatuaże pokrywające głowę i ramiona mężczyzny zafalowały. Damira niemal się wzdrygnęła na ten widok.
- Tak choroba – powtórzyła, zerkając to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Miała wrażenie, że dzieje się tu coś, o czym nie wie. – Bakteria namnażająca się w zastraszającym tempie, szybko ginąca w martwym ciele, ale całkowicie odporna na zamrożenie.
- A my mamy zimę, więc może byle gdzie „spać' w ukryciu, czekając aż ktoś wniesie ją wraz śniegiem na butach do ciepłego pomieszczenia, szczur pożre coś nieodpowiedniego, a szczura dopadnie kot... O ile nie atakuje tylko ludzi. – Hryciuk odchylił się na ławie i spojrzał na zielarza, który zajął miejsce obok Damiry i wydawał się całkowicie pochłonięty swoją misą. – Mój młody przyjaciel już od jakiegoś czasu przepowiada mające nadejść nieszczęście, aczkolwiek do tej pory nie potrafił sprecyzować cóż to za okropność ma nas nawiedzić...
- Nadal nie potrafię gospodarzu – mruknął znad misy, przełykając wielką porcję zupy. – Bakteria może być tylko pojedynczym wypadkiem albo przelotnym zagrożeniem, po którym nastąpi coś równie przerażającego, a może nawet po wielokroć groźniejszego. Na tym etapie nie mogę nic orzec i nie możemy nic zrobić.
- Co mają znaczyć te dziwne słowa? – komendant podniosła głos, ignorując koci warkot, który niemal natychmiast wydobył się spod stołu. – Macie coś z tym wspólnego? Coś wiecie?
- Nie, nie mam nic z tym wspólnego. A czy coś wiem... – Zuber zaśmiał się, a był to śmiech pozbawiony radości, gorzki, podbarwiony cynizmem i ironią. – Tak, można powiedzieć, że coś wiem, ale nie tak jak rozumiecie te słowa. Nikogo na niczym nie przyłapałem, nie odkryłem niczyjego spisku, nie wiem, czyja zła wola sprzyja nadciągającemu nieszczęściu, bo czyjaś na pewno. Zawsze ktoś cieszy się z nadchodzącego nieszczęścia. Powiedzmy tylko, że znam zależności rządzące tym, co nazywamy rzeczywistością.
Damira przyglądała się młodzieńcowi, jakby widziała go pierwszy raz w życiu. Z jednej strony nadal wydawał się nad wyraz delikatny, grzeczny i uprzejmy, a z drugiej... Na jego twarzy pojawił się jakiś cień, nadający mu drapieżnego wyrazu. Wyrazu czekającego na rozpętanie się piekła szakala. Stworzenia, które widziało nie jedną krwawą bitwę, w której krew lała się strumieniami, ciała szarpano na części, a mimo tego nigdy nie zaznało uszczerbku, bo nigdy się nie mieszało. Nie bezpośrednio. Natychmiast nasunął na myśl Damirze wielkiego, czarnego kruka, który widząc pierwsza ofiarę plagi kracze donośnie, szykując się do uczty, a jednocześnie ostrzegając inne stworzenia przed zgubą.
Po raz pierwszy zadała sobie pytanie „czemu Nawianom tak zależało na zielarzu, że zabili swojego starego niewolnika?". Przecież nie było pewne, że Łaziki im go oddadzą. Chodziło tylko o jego umiejętności lekarskie czy może o coś więcej?
Siedzący do tej pory pod stołem ryś z gracją wskoczył na ławę obok Hryciuka i delikatnym pacnięciem łapy upomniał się o swoją dolę z doktorowego posiłku. Mężczyzna zamieszał łyżką w zupie, wyjął z niej płat jasnego mięsa i upuścił na siedzisko, natychmiast zajmując uwagę nachalnego zwierzaka.
- Zatem, skoro nie ty, to może młody Mrewka? – zapytała Damira. – Rozmawiałam nie tak dawno z Johanem. Zwierzył mi się, że leczysz jego babkę. Podobno gagatek chciał was okraść, ale jakimś sposobem doszliście do nader korzystnego dla niego porozumienia.
- Mały Johan... Nie, on też nic nie wie, a w każdym razie nic, co interesowałoby mnie. – Zuber oparł się o stół i westchnął głęboko. – Panna nie rozumie, panno Damiro. Nie ważne co panna uczyni, co ja uczynię, nieszczęście i tak nadejdzie. W naszej gestii pozostaje tylko, jak się za nie zabierzemy, kiedy już przybędzie i ile ofiar ochłonie. Dlatego wysyłanie gdziekolwiek Johana, bawienie się w przeszpiegi i tak dalej, byłoby tylko niepotrzebnym narażaniem życia chłopaka, a żywy może się bardzo przydać, kiedy nieszczęście nadejdzie. Bystry, sprawny, zaskakująco jak na swoją budowę ciała zwinny i silny. Taki sojusznik w kryzysowej sytuacji, pośród obcych, gotowych obwinić mnie, nieszczęsnego przybysza, o wszystko, co tu się stanie... Czymkolwiek to wszystko nie będzie... Cóż, może się okazać naprawdę na wagę złota.
- Skąd pewność, że Johan zostanie twoim sojusznikiem?
- Chłopak jest zaskakująco prosty, a zarazem trudny do oszukania. Otóż odpowiada człowiekowi tym, co od niego otrzymuje. Szacunkiem na szacunek, złem na zło i dobrem na dobro, zaś ja mam zamiar dawać mu jedynie dobro. Oczywiście tkwi w tym pewien haczyk, a jest nim moralność. Bardzo pokręcona, ale żelazna i konsekwentna.
- To znaczy?
- To znaczy tyle, że chociaż Mrewka życzy ludzkości jako-takiej upadku w czeluście piekielne, to nigdy nie będzie wspierał mordercy, gwałciciela, domowego kata czy innego zwyrodnialca. Prędzej roztrzaska mu czerep pierwszą rzeczą, którą będzie miał pod ręką. Zatem, póki oboje żyjemy, ja i on, nie musicie się obawiać, że kombinuję coś niedobrego. Gdybym czegoś próbował, musiałbym ukręcić mu łeb albo nieustannie pilnować swoich pleców.
Hryciuk posłał mu ciężkie spojrzenie znad okularów.
- Zdajesz sobie sprawę dzieciaku, iż w pełni starczyłoby moje poręczenie? – zapytał, po czym zerknął na Damirę. – Zapewniam, że mój młody przyjaciel nie mieszał ani nie miesza się w żadne podejrzane rzeczy. Właściwie to poza odwiedzinami na farmach gdzie leczy zwierzynę i wyjść po zakupy rzadko rusza się z domu... Jakoś niezbyt interesuje go życie towarzyskie, co jest dość specyficzne jak na osobę w tym wieku, ale na pewno nie nielegalne.
Komendant zamieszała łyżką zupę i ostrożnie skosztowała parującej polewki. Zaskoczona uniosła brwi. Nie miała pojęcia, który dokładnie z jej gospodarzy gotował, ale była naprawdę smaczna, a do tego cudownie rozgrzewała. Szkoda tylko, że napięta atmosfera niezbyt sprzyjała wspólnemu posiłkowi, chociaż po prawdzie nie wyglądało na to, żeby rzucane przez nią insynuacje jakkolwiek wpłynęły na nastrój zielarza. Na pewno nie psuły apetytu rysiowi, który znów wziął się za żebry.
- Zatem, co takiego wiecie mości panie Zuber? – zapytała wsadzając kolejną porcję ciepłego posiłku do ust. – Bo coś jednak wiecie, prawda?
- Możecie myśleć o tym jak o czytaniu z natury, a może nawet o wróżeniu, chociaż brzydzę się tym terminem. – Zielarz wygiął wąskie usta w dziwnym uśmiechu. – Zachowania wszelkich istot zamieszkujących to miasto i jego okolice jasno świadczą, że niedługo stanie się coś... Złego. Może za tydzień, może za dwa, a może nawet za parę miesięcy, ale na pewno jeszcze nim wiosna zagości tu na dobre. Właściwie to prawdopodobnie już się stało, ale dopiero teraz Kościokamieniec odczuje tego efekty.
- Stało się? Zachowania? Nie rozumiem...
- Łaziki do perfekcji, jak na ludzkie możliwości, doprowadzili umiejętność obserwacji widzialnego świata. Ja, nie chwaląc się, jestem pod tym względem najlepszym z nich. Byłem taki już, kiedy jeszcze z nimi przebywałem, a po oddaniu mnie Nawianom owe zdolności jeszcze się rozwinęły. Zamknięty, przykuty, mający naprawdę niewiele zajęć, zajmowałem się głównie patrzeniem, słuchaniem i wyciąganiem wniosków. Mimo iż rzadko wypuszczano mnie z mojego wozu, doskonale orientowałem się, cóż takiego dzieje się wokół... Między innymi dlatego też udało mi się zbiec z niewoli. Zachowania wszelkiego stworzenia począwszy od roślin, poprzez każdego rodzaju robactwo i zwierzęta po ludzi daje o wiele więcej informacji na temat tego, co się naprawdę dzieje, niż można by tego oczekiwać... Oczywiście ludzie w większej mierze są głusi i ślepi, dlatego w ich przypadku trzeba doszukiwać się głównie zachowań podświadomych, jednakże nie jest to takie trudne, jakby mogło się wydawać.
- Ale co masz na myśli mówiąc, że zło już się stało?
- Większość tego, co nazywamy złem, wojny, mordy, a nawet kataklizmy, są jedynie efektem tego, czego przyczyna nastąpiła już dawno, dawno temu. Nie wątpię, że i w tym wypadku tak będzie... Tak jest. Chyba słyszała panna o czymś takim jak efekt domina?
Damira skinęła głową, po czym westchnęła i wsadziła do ust kolejną łyżkę zupy. Chociaż Zuber uparcie twierdził, że brzydzi się szamanizmem oraz wszelką szarlatanerią, właśnie mówił jak szarlatan. Krążył wokół tematu, jego odpowiedzi niczego nie wyjaśniały, a powodowały jedynie, że pojawiało się więcej pytań. Rozbudzał atmosferę tajemnicy. Jednak, nie wiedzieć czemu, wierzyła mu, że nie ma nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami... A także wierzyła, że wie o wiele więcej niż można by oczekiwać i że nie jest to nic przyjemnego. W dodatku wcale, a wcale nie podobał jej się spokój z jakim podchodził do nadchodzącej groźby. Zupełnie, jakby go nie dotyczyła. Mało tego, miała wrażenie, że gdy usłyszał, że na miasto może spaść właśnie choroba, a nie inne nieszczęście, w jego szarym oku na moment zabłysła ulga.
- Zwodzicie mnie panie Zuber, zwodzicie – mruknęła znad misy, na co młodzik uśmiechnął się, jakby na potwierdzenie jej słów. – Nie wiem jeszcze w jakiej dokładnie sprawie, albowiem sama nie wierzę, iż byście to wy stali za czyhającym na nas nieszczęściem, ale tak jest. Wiecie, że wasze milczenie może kosztować ludzkie życie?
- Podzielenie się moją wiedzą nikogo nie ocaliłoby, możecie mi wierzyć. Radziłbym wam bardziej przejmować się tym, po której stronie stanę, kiedy najgorsze zacznie się dziać, bo sam jeszcze tego nie wiem... A na pewno mam więcej niż dwie opcje. Na pewno. Natomiast, co do śmierci... – twarz młodzieńca ściągnęła się w ponurym wyrazie, a spojrzenie jego jedynego oka spowił mrok. – Śmierć czasem bywa jedyną metodą ucieczki, jedyną wolnością i wybawieniem. Możecie mi wierzyć, odejście z tego świata to nie najgorsza droga i nie najgorsze wyjście. Natomiast pozostanie na nim niejednokrotnie tak.
Komendant otworzyła usta, żeby zapytać, co ma namyśl, jednak zrezygnowała. Coś jej mówiło, że nie chce znać odpowiedzi i to jak szlag. To samo coś podpowiadało również, że i tak sama się wszystkiego dowie... Doświadczając tego na własnej skórze. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, a zimna gula zaciążyła w żołądku.
Przez chwilę jedli w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach. W końcu drewniane łyżki zastukały w ceramiczne dna mis, a nie mający już szans na dodatkowy posiłek ryś, ziewną przeciągle, po czym rozłożył się na lawie, opierając łeb na kolanach swego pana i donośnie mrucząc. Zadumany doktor Hryciuk przez chwilę podświadomie gładził nakrapiane futro ku uciesze pupila, po to, żeby w końcu podnieść ciężkie spojrzenie na panią komendant.
- Wie pani, że zawsze cenię wasze towarzystwo, jednakże coś mi mówi, że nie przybyła pani tylko po to, aby podzielić się wieściami, prawda?
Damira skinęła głową i nieśpieszne sięgnęła do kieszeni zawierającej potencjalnie śmiercionośny ładunek. Małe, wypełnione watą, drewniane pudełko, w którym spoczywał niewielki, dodatkowo zapieczętowany woskiem słoiczek zawierający fragment języka nieszczęsnego Hovki.
- Próbka zainfekowanej tkanki – oznajmiła, kładąc pudełko na stole. – Doktor Ostrava zasugerował, że być może chcielibyście zobaczyć, jak wygląda tajemnicza i co najważniejsze mordercza bakteria. Ani on ani Zukov nie widzieli niczego podobnego w trakcie swojej kariery, ale pan ma o wiele większe doświadczenie niż oni obaj razem wzięci.
- Tak, z miłą chęcią spojrzę w ślepia tego potwora... Rzecz jasna metaforycznie. – Ostrożnie, szczupłymi, pokrytymi siecią zmarszczek i żył rękoma wziął pudełko i przez chwile obracał je w palcach, dumając nad czymś. – Widzieliście już ją? Znaczy tę bakterię?
- Nie. W końcu nie mnie prowadzić badania i sekcje...
- To zapraszam do mojej pracowni. Warto poznać oblicze wroga, bo chociaż nie jesteście pani medykiem, to nasz mikroskopijnym więzień jest niemal w równym stopniu pani przeciwnikiem, co wszystkich medyków, zielarzy i znachorów. Makary ty też chodź, nauczysz się czegoś. Zobaczymy jak ci idzie obsługa mikroskopu i czy potrafisz wyróżnić spośród krwinek i innego drobiazgu naszego nieprzyjaciela.
Pracownia, a konkretniej rzecz ujmując miniaturowe laboratorium lekarza znajdowało się w niewielkiej piwniczce, do której prowadziła klapa jego gabinecie. Po otworzeniu jej i zejściu po dość stromych stopniach trafiało się do wypełnionego różnoraką, medyczną aparaturą pokoiku o ceglanych ścianach i niskim suficie. Na dużym stole o gładkim, wyłożonym ceramicznymi kafelkami blacie stał sporych rozmiarów mikroskop świetlny, na ile potrafiła ocenić Damira, jeden z tych lepszych. Do niego też niezwłocznie ruszył Hryciuk, jak tylko zapalił wiszącą pod niskim sklepieniem lampę naftową.
Komendant nigdy specjalnie nie interesowała się medycyną, zwyczajnie nie czuła takiej potrzeby. Jednak teraz z prawdziwą ciekawością obserwowała jak stary lekarz i młody zielarz przygotowują szkiełko mikroskopowe. Nie dało się nie zauważyć ostrożności jaką przy tym zachowywali. Obaj założyli rękawiczki, fartuchy i maski, każdą powierzchnię, z którą zetknął się preparat natychmiast odkażali, a narzędzia wypalali pod płomieniem palnika alkoholowego. W końcu z czymś tak niebezpiecznym, jak to, co po chwili zagościło pod obiektywem mikroskopu, nie ma żartów.
- Ojojoj... Cóż za poczwara! – świsnął przez zęby Hryciuk, obserwując zamknięta pod szkiełkiem bestię. – Spójrz młodzieńcze, czy widzisz to co ja?
Zuber nachylił się nad aparatem, pokręcił śrubami dostosowując przyrząd do swojego wzroku, a po chwili jego cienkie brwi podjechały w górę.
- No proszę, proszę... Wygląda na to, że nasz bakcyl ma coś na wzór ściany komórkowej o ile się nie mylę?
- Częściowej ściany, tak. Niemal przypomina komórkę grzyba, ale niech mnie szlag, jeżeli to grzyb. Nic dziwnego, że Zukov się przejął, jak ujrzał takie monstrum. Ściana komórkowa, mnóstwo wici, ogromne mitochondria... To się nie kwalifikuje jako nic, co do tej pory widziano. Pani podejdzie, pani komendant. Zobaczcie potwora, z którym przyszło nam walczyć.
Damira ostrożnie podeszła do mikroskopu i zerknęła w okular. Jej oczom ukazało się coś, co mogłoby być dziesiątkami dziecięcych rysunków słońca... Gdyby słoneczne promienie miały w zwyczaju wić się niczym robactwo. Okrągłe „ciała" i rozchodzące się od nich promieniście, ruchliwe wici nie robiły dużego wrażenia, jednak tempo ich powielania się i owszem. Na jej oczach mikroby dzieliły się na połowy i nabierały objętości, geometrycznie zwiększając swoją liczebność... Po czym ginęły. Tak jak powiedział Zukov, bakteria czy cokolwiek to nie było, nie potrafiła długo przetrwać poza żywym organizmem, a ciało Hovki stanowczo nie należało do tych najbardziej żywotnych. Zamrożenie odroczyło wyrok mikroskopijnego zabójcy, jednak teraz żyjąca w przyniesionym przez nią fragmencie ciała kolonia masowo ginęła. Mimo to nadal usiłowała się mnożyć.
- To się powiela na naszych oczach, błyskawicznie. W ciągu paru godzin w człeku może być tego więcej niż samego człeka – mruknęła, odchodząc od mikroskopu.
- Nie ma aż tak źle, ale istotnie... Bakteria mnoży się niemal niemożliwie szybko, co niemal uniemożliwia zapobieżenie rozwojowi infekcji. – Hryciuk pokiwał głową. – Zakażenie jest praktycznie równoznaczne ze śmiercią, przynajmniej na razie. Swoją drogą, mamy jakiś plan na wypadek, gdyby nieszczęście istotnie nastąpiło?
- Na razie nie. Magistrat nigdy nie musiał czegoś podobnego rozważać, dobrze wiecie, że wszelakie zarazy mijały nasze miasteczko szerokim łukiem. Dżuma, cholera, tyfus... Jednak poleciłam, znaczy zaproponowałam Zukovowi, aby obmyślił jakąś strategię. On ze świata, a świat nieraz musiał się mierzyć z plagami, więc pewnie uczono go, tak jak innych światowych medyków, jak postępować w podobnych sytuacjach. Obiecał się tym zająć, ale trzeba będzie mu donieść informacje o stanie sanitarnym miasta, kanalizacji, wodociągach i tym podobnych.
- Dobry pomysł. Może nawet zajrzę do niego i spróbuję wesprzeć w jakiś sposób. Chociażby z ustawieniem spraw tak, żeby ludzie to łyknęli. A tak właśnie, a propos magistratu, poinformuje pani radę?
- Tak, ale dopiero za jakiś czas... Cztery, pięć dni, kiedy pozbędziemy się ciała nieszczęsnego Hovki, a plotki o tajemniczym trupie przygasną. Wolałabym uniknąć paniki, bo na razie plagi nie ma, ale Bóg jeden wie, do czego może doprowadzić grupa przestraszonych idiotów.
- Bóg nie ma z tym wiele wspólnego, uwierzcie mi... – mruknął pod nosem, jakby do siebie, Zielarz, a po jego twarzy rozlał się cierpki uśmiech.
- Właśnie... – podjął Hryciuk – Jak zamierzacie pozbyć się ciała?
- Nocą, w trakcie nowiu wywieźć do lasu, położyć na stosie drewna oblać naftą i gorzałą, i spalić do cna, a co zostanie zakopać.
- Nie najgorszy plan, ale ja bym raczej spróbował dogadać się z kimś z huty lub jakim garncarzem. Najlepiej spytajcie Władkę, ona doskonale wie, kto z ludzi ma olej we łbie i potrafi trzymać jęzor za zębami. Wielki ogień w lesie może zwrócić uwagę, ludzie zaczną gadać, rozgrzebywać stare zabobony i znów szeptać po kątach, że tabu się dzieje. Poza tym spalenie na stosie jest niezbyt bezpieczne, a taki piec hutniczy albo dobrze rozgrzany piec na ceramikę... Tam nawet kości obrócą się w popiół. No i wóz jadący z czymś do huty lub domu garncarza nie zwróci dużej uwagi prawda? Za to wóz jadący w środku nocy w las i owszem.
Damira zamrugała. Nie wpadła na to. Co jak co, ale musiała przyznać, że stary doktor ma łeb na karku. Jego coraz bardziej zaawansowany wiek i niełatwe życie nie odcisnęły większego piętna na umyśle, który nadal pozostawał ostry niczym brzytwa.
- Macie dobry pomysł, nie omieszkam skorzystać.
Załatwiła to, po co przyszła, nawet więcej. Najadła się, porozmawiała i... Zmitrężyła wystarczająco dużo czasu. Chciała się porządnie wyspać, ale wyglądało na to, że wróci do domu niedługo przed północą. Nie wspominając o tym, że zostawiła na zewnątrz Cwałkę na ponad godzinę. Nie, żeby to oślicy szczególnie mocno przeszkadzało. Pokryta grubą, przypominającą owcze runo sierścią już nie takie mrozy znosiła, ale mimo tego Damira nie lubiła wykorzystywać w ten sposób zwierzęcia. Postanowiła, że jutro odwdzięczy się klaczy dorzucając jej coś od siebie do żłobu.
Zielarz odprowadził ją do drzwi, a teraz, gdy dosiadała oślicy, obserwował uważnie. Wyraźnie zastanawiał się nad czymś. Nie miała pojęcia, co mu chodzi po wytatuowanej głowie, ale naprawdę chciała się dowiedzieć.
- Może to wykrztusicie z siebie? – zagadnęła, spoglądając na niego z oślego grzbietu. Miała nadzieję, że ta bezpośredniość sprawi, iż co nieco jej zdradzi. – Bo widzę, że chcecie coś powiedzieć.
- Nie tyle powiedzieć, co może... - Westchnął, wbijając spojrzenie w gwieździste niebo, jednak nie patrzył na gwiazdy jak inni... W szarym oku nie dostrzegła nawet śladu zachwytu czy sentymentu, a jedynie ten dziwny wyraz, który czasem widywała u swojego ojca, gdy ów po raz kolejny oglądał jakieś okropieństwo... Zwłoki zgwałconej dziewczyny, skatowane dziecko. Był to wyraz, którym witał dobrze znaną sobie, znienawidzoną grozę, tak znajomą, że niemal zwyczajną. – Nie ma nic gorszego niż oczekiwanie na cios, który wiadomo, że nadejdzie, ale nie wiadomo dokładnie kiedy i której strony. Jeżeli istotnie to plaga stanie się klątwą tego miejsca, ów cios powinien nastąpić na dniach... W przeciągu paru tygodni. Wypatrujcie znaków panno komendant. Obserwujcie zwierzęta, a może i ludzi oraz wszelkiego anomalie. Przede wszystkim jednak zwierzęta. Jeżeli zobaczycie coś niezwykłego, coś czego nie widzieliście nigdy ze strony braci mniejszych, możecie być pewną, że nieszczęście stanęło na progu i puka do drzwi. Powinno też nadejść tamtej strony.
Damira uniosła brwi słysząc to ostrzeżenie... Czy też podpowiedź. Nie była do końca pewna, jak zinterpretować słowa młodzieńca.
- Dziwny z was człowiek – mruknęła, przypatrując się mu uważnie. – Wydajecie się rzeczowi i rozsądni, a tu po chwili, jesteście... Hm... Zupełnie nierzeczywiści.
- Rzeczywistość to zaledwie uszyty z dobrych życzeń i nadziei koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka, liczącego, że ów ochroni je przed potworami spod łóżka... A potwory są prawdziwe.
- Słucham?
- Przekonacie się niedługo. – Zielarz posłał jej gorzki uśmiech. - Powinniście jechać już do domu, wyspać się, odpocząć. Czekają na was wyjątkowo ciężkie dni. Powinniście nabrać sił... Dowidzenia wam i szerokiej drogi, panno komendant.
Poruszając się niczym cień, mężczyzna zniknął za uchylonymi drzwiami, zamykając te z cichym szczękiem. Osłupiała i niewiele z tego wszystkiego rozumiejąca, przez chwilę patrzyła za nim, zastanawiając się co to wszystko ma znaczyć. Dopiero po paru minutach, nieśpiesznie ruszyła, spinając boki Cwałki.
Gdy jechała przez ciemne, powoli pogrążające się we śnie miasto w jej umyśle nieustannie pobrzmiewały słowa zielarza, zdające się nieść w sobie więcej znaczenia, niż mogła na chwilę obecną się domyślać...
„Rzeczywistość to zaledwie uszyty z dobrych życzeń i nadziei koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka..."
***
Następne dni były znacznie spokojniejsze, chociaż niewiele mniej pracowite dla komendant, która musiała uporać się z paroma trudnymi sprawami i to na „już". Przede wszystkim zająć się ciałem Hovki, co dzięki uprzejmości jednego z miejscowych garncarzy, któremu swego czasu darowała parę nieznacznych przewin, obyło się względnie bezproblemowo. Pozbyto się trupa, jego odzienia, a po wszystkim kostnicę odkażono tak, że opary alkoholu i lizolu unosiły się w niej jeszcze przez parę dni mimo otwartych na oścież okien. Po tym musiała zwołać tajne zebranie Rady Miasta – takie, które miało szanse nie tylko nie być podsłuchanym przez sprzątaczki i licznych urzędasów magistratu, ale w ogóle umknąć ich uwadze – aby przekazać wieści o potencjalnym zagrożeniu epidemiologicznym oraz nakłonić radnych, aby udostępnili dane sanitarne Zukovowi. Nie było to łatwe zadanie. Przede wszystkim dlatego, że jak ktoś taki jak ona zwoływał zebranie w NAPRAWDĘ poważnej sprawie, jakoś wszyscy radni okazywali się strasznie zajęci, zagonieni i nie mający czasu. Dopiero dłuższa bieganina, gimnastyka umysłowa, szantaże i groźby sprawiły, że pewnego dnia o czwartej rano rada miasta rozpoczęła obrady niejawne. Oczywiście wszyscy radni przyjęli wieść o nieznanej bakterii z niesłychaną grozą. W końcu Kościokamieniec, najzdrowsze – jak się dotąd wydawało – miasto świata nigdy nie zaznało groźby plagi i nikt nigdy nie wpadł na to, aby je jakoś przed nią zabezpieczyć. Ta bezbronność miasta wobec potencjalnego zagrożenia, sprawiła, że Damirze udało się jakoś przekonać radnych, aby pozwolili opracować Zukovowi plany awaryjne, chociaż nie sprawiali wrażenia zachwyconych tą perspektywą. Bez przerwy powtarzali, że lekarz jest obcy, a obcy to przecież nic dobrego, obcym nie można ufać. Jednak, wbrew temu, co mówili, „obcość" doktora stanowiła w tym wszystkim duży atut. Nie, nie chodziło tu o jego wykształcenie, doświadczenia świata w radzeniu sobie problemami i tak dalej. Przede wszystkim chodziło o to, że jako obcy, będzie trzymał język za zębami. Nikt tak dobrze jak radni nie zdawał sobie sprawy, z tego, co może się stać, jeżeli wieść o możliwej zarazie się rozniesie. Panika to jeden problem. Szukanie winnych, których można by obrzucić kamieniami, których krew można by przelać to drugi. Inna rzecz, że Damira nie miała pewności czy tylko krew „winnych" polałaby się. W końcu niewielki, ale niemożliwy do zignorowania procent mieszkańców wyznawał różne dziwne gusła. Nie chciała sprawdzać czy ktoś z owego procenta nie wpadnie na pomysł składania ofiar z ludzi.
Po utylizacji ciała i zebraniu rady pozostał jeszcze jeden problem, o którym radni nie omieszkali jej przypomnieć. Mianowicie musiała znaleźć złodzieja pojemników czy raczej tego, który złodziejowi, w domniemaniu Hovce, kradzież zlecił... A przy okazji spróbować poszukać źródła groźnego bakcyla. Zadanie podwójnie trudne. Głównie dlatego, że ich główny trop – Hovka – skończył jako kupka popiołów, a przeszukanie jego mieszkania nic nie dało. Jednak to nie jedyny problem. Otóż gliniarze bali się, że sami mogą skończyć jak domniemany złodziejaszek, a w dodatku zarazić tajemniczym mikrobem swoich bliskich, dlatego też wielu z nich podchodziło do sprawy jak do jeża. Aby dać im dobry przykład, angażowała się w śledztwo z całą mocą, niestety jej możliwości pozostawały ograniczone - jako komendant musiała zajmować się też dziesiątkami innych rzeczy. W końcu nadzorowała ruchy policji w całym mieście, w jej rękach leżało bezpieczeństwo obywateli.
Do tego wszystkiego mnóstwo papierów. Papiery, to głównie one wypełniały jej czas. W tych pokręconych czasach wszystko wymagało papieru. Czasem dziwiła się, że umierający nie muszą wypełniać wniosku o zezwolenie na zgon, a zwłoki tych, którzy nie dopełnili obowiązku, nie są przykładnie sadzanie w celach.
Bębniąc szczupłymi palcami o blat biurka czytała świeżo spisany przez siebie raport Władki aka „tajnego oficera wywiadu, kryptonim Bocian", wykazujący, że niczego nie dowiedziała się o Hovce... Poprawka, nie dowiedziała się niczego niepokojącego. Wyglądało na to, że nieszczęśnik był do bólu nudnym, pozbawionym większych zainteresować kawalerem po czterdziestce, pracownikiem fabryki konserw, dla którego szczytem rozrywki stanowiło rozwiązanie nowej krzyżówki. Zatem co czy raczej kto popchnął go do kradzieży? Nie wyglądało na to, aby ta zagadka miała zostać szybko rozwiązana. Śledztwo ewidentnie utknęło w martwym punkcie.
Wsadziła dokument do odpowiedniego folderu, a ten upchnęła w otwartej szufladzie szafki. Zmęczona przeciągnęła znużone ciało. Nie było specjalnie późno, ale gęstniejący mrok już rozlał się po gabinecie, a cienie przykucnęły w kątach. Już od jakiegoś czasu miała wrażenie, że są jakieś-takie niespokojne, jakby wyczekujące... Że obserwują ją z niepokojem, jakby chciały powiedzieć „uważaj".
Uśmiechnęła się pod nosem. Nie tak dawno wytknęła zielarzowi, że ten bywa nierzeczywisty, a sama traktowała ciemne kąty i szczeliny jak żywe istoty. No cóż, jak to mówią, każdy ma swojego świra, prawda?
Zarzuciła płaszcz na grzbiet, naciągnęła czapkę na uszy i zgasiła wiszącą nad biurkiem lampę naftową. Najwyższy czas, aby w końcu wróciła do swojego mieszkanka, zjadła coś porządnego i się wyspała. W ostatnich dniach wystarczająco często siedziała po godzinach.
- Widzimy się jutro – pożegnała cichym szeptem dziesiątki cieni, obecnie zlepionych w jedną, wielką nieprzeniknioną ciemność.
Wychodząc sprawdziła wszystko jeszcze raz, aczkolwiek nie wątpiła, że komenda poradzi sobie bez niej do jutra. Od znalezienia ciała Hovki dbała mocno jak nigdy dotąd, aby na nocnej zmianie zostawiać naprawdę obeznanych z robotą gliniarzy, w tym co najmniej jednego z psem. Dobrze wyszkolony pies bywał na wagę złota, kiedy dochodziło do nagłych niepokojów, a jego czułe uszy i nos stanowiły doskonały system alarmowy.
Noc była bardzo mroźna i pogodna, jak ostatnio wszystkie. Morza gwiazd i powoli przybierającego na objętości księżycowego rogala nie przykrywała nawet jedna chmurka, a śnieg skrzył się w ich blasku niczym diamenty. Piękna noc czy raczej wieczór – w końcu nie minęła nawet osiemnasta – na spacer, ale ostatnio Damira coraz mniej lubiła spacerować po zmroku, mimo swego uwielbienia dla zimowej pory. Zauważyła, że ostatnimi czasy miasto jest nienaturalnie ciche, zarówno za dnia jak i w nocy. Jednak za dnia natłok wydarzeń i poniekąd przymusowy gwar życia, zacierał to wrażenie, jednak, gdy tylko ludzie chowali się w swych domach, nie potrafiła tego ignorować. Żaden szczur nie skrobał, koty nie wrzeszczały dla siebie, pohukiwania wijących gniazda na poddaszach sów przeszły w zapomnienie, tak jak i piski myszy, na które polowały. Nawet zwykle znajdujące pretekst, żeby na coś poszczekać albo chociażby powyć w niebogłosy psy dały sobie spokój. To nie było normalne.
Podobnie jak nie był normalny widok czternastoletniego chłopak w środku nocy na rzadko uczęszczanej drodze. W pierwszym odruchu myślała, że może to jeden z ulicznych rabusiów nie rozpoznał jej i zamierzał spróbować wydębić kozikiem parę groszy, ale nie. Gdy zbliżyła się, rozpoznała twarz. Hans. Momentalnie ogarnęły ją mroczne przeczucia.
- Dobry wieczór pani komendant. Ja w sprawie zlecenia... I tabu – mruknął cicho, ale niezwykle poważnie. Jego ton bardziej pasował do osiemdziesięcioletniego właściciela zakładu pogrzebowego niż do młodego chłopaka.
Słowa Hansa pierw wytrąciły kobietę z równowagi, ale po chwili oprzytomniała. Przez nawał pracy zapomniała o zleceniu, które powierzyła dzieciakom. Tak długo nie otrzymywała od nich żadnych wieści... Szlag, że też musiały odezwać się właśnie teraz, kiedy sytuacja zrobiła się tak napięta.
Dręczący Damirę niepokój przybrał na sile, ale jednocześnie zmienił barwę. Wątpiła, aby to, co dzieje się w rodzinie możnych miało jakiś związek z mikrobem i kradzieżą, przynajmniej nie bezpośrednio, ale sadząc po grobowej minie chłopaka, mieli do czynienia z czymś paskudnym. Z prawdziwym tabu, jednym z tych, o których szeptano po kątach. Drżąc zrozumiała, że być może właśnie jest na prostej drodze do odkrycia głęboko skrywanego sekretu jednej z najpotężniejszych rodzin w mieście, a być może i tajemnicy samego miasta... Bo Kościokamieniec miał wiele tajemnic, nikt w to nie wątpił.
- Mów – rzuciła krótko.
- Albinoska Katia znowu była u Sevicków. Niedawno. Wzięła stamtąd dwa zawiniątka. Jedno było dzieckiem. Niemowlęciem. Podrzuciła je pod drzwi sierocińca. Drugie zawiniątko zakopała.
Porzucone dziecko? Zakopała... Komendant zmartwiała. Czyżby ta wzgardzona przez wszystkich dziewczyna była zdolna do podobnego okrucieństwa? Czy Sevickowie posunęliby się do czegoś podobnego...? Nie, to niemożliwe, przecież ich znała. Mieli brudne ręce, ale nikt z nich wyrządziłby krzywdy dziecku. Niemowlęciu. I to z ich własnego rodu. Własnej krwi.
- Zakopała? Gdzie?!
- Przy murze cmentarza. Greta tam na was czeka.
- Mam nadzieję, że niczego nie dotykała?!
- Oczywiście, że nie. Jesteśmy profesjonalistami. Jest jeszcze coś pani komendant.
- Tak?
- Od dłuższego czasu przypatrujemy się z Gretą dzieciom masek, zwykle bez większych sukcesów, ale... - Chłopak zawahał się. Nic dziwnego. Sama, mimo że była dorosła, nosiła broń i piastowała wysokie stanowisko, bałaby się narazić tej zamaskowanej bandzie. Jednak skoro już powiedział „A" wypadałoby, żeby wykrztusił z siebie też „B". – Usłyszałem, jak dwoje z nich mówiło, że na dniach przyjdzie na świat ich nowy braciszek, a siostrzyczkę trzeba będzie odebrać z sierocińca i zaprowadzić do domu. Jakieś dwa dni później sześcioletnia dziewczynka uciekła z sierocińca do teatru, a ten dzieciak porzucony przez Katię to chłopczyk. Sześciolatka też podobno została porzucona pod drzwiami sierocińca.
Damira zdrętwiała, a w jej umyśle wykwitła bardzo dziwna, wręcz niewiarygodna myśl: wszystkie dzieci teatru to naprawdę rodzina, tak jak zawsze utrzymywały, a wszystkie pochodziły od Sevicków. Jednak, aby to była prawda, co rok, dwa któraś z ich kobiet musiałaby być w ciąży, poza tym, po co mieliby pozbywać się własnych dzieci? Przecież byli bogaci, ich potomkom, nawet gdyby była ich cała rzesza, niczego by nie brakło. Z powodu skandalu obyczajowego? Toż to śmieszne. Niejedna panna możnych rodziła dziecko będące wynikiem cudzołóstwa i jeszcze hołubiła się nim. W Kościokamieńcu udawana moralność nigdy nie zyskała wielkiej popularności, a kobiety już dawno wywalczyły sobie w nim prawa, o które gdzie indziej feministki musiały toczyć wielkie boje. Sama była na to dowodem. Oczywiście preferowano, aby młode dziewczęta trzymały się tak zwanych „tradycyjnych ról", ale gdy któraś tupnęła nogą i krzyknęła „nie" nikt większych problemów jej nie robił.
- Jesteś pewien?
Chłopak w milczeniu skinął głową. Widziała, jaki jest spięty. Jego oczy co jakiś czas strzelały na boki, szukając potencjalnych szpiegów, a postawa świadczyła, że czujnie nasłuchuje tego, co dzieje się w cieniach.
- Dobrze... Za te informacje dostaniecie ekstra wypłatę – mruknęła. – Ale teraz lepiej idź już do domu... I radziłabym ci na parę dni przyczaić się. Ty i Greta jesteście wyjątkowo szczwanymi lisami, ale wolałabym, żeby nikt na was sideł nie stawiał.
- Nie szczwanymi lisami, a chytrymi szczurami – sprostował Hans. – Szczury są mądrzejsze, trafnie oceniają niebezpieczeństwo i nikt nie próbuje ściągnąć z nich futer.
- Ale i te bywają tępione i powinny wystrzegać się szczekania terierów...
- Dlatego lepiej, aby czym prędzej ruszyła pani do Grety. Im dłużej czeka, tym dłużej jest narażona na tabu.
- Racja. Ja biegnę, a ty zmykaj.
Chłopak skinął głową, mruknął coś na odchodnym i zrobił krok w tył, niemal dosłownie stapiając się z cieniami. Ledwie komendant mrugnęła i już go nie był, pozostało tylko parę śladów na śniegu.
Cmentarz... Zaklęła pod nosem. Cmentarz ulokowano niejako poza obrębem samego miasta, spory kawałek za torami kolejowymi. Owo miejsce miało tę „urokliwa" cechę, że było tam cholernie daleko. Czemu zatem ulokowano go w tak odległym miejscu? No cóż, prawdopodobnie dlatego, że zabobonni Kamulce woleli nie ryzykować, że jakieś truposze kiedyś powstaną z grobów i zaczną podgryzać mieszkańców. Zresztą w codziennym życiu odległość od cmentarza w żaden sposób nie przeszkadzała. Zmarłych odwiedzano rzadko, chociaż jeżeli już to robiono, to z pewną pompą. Przynoszono na groby świece, kwiaty, a nierzadko, hołdując starym, prawie zapomnianym już zwyczajom, maczany w zwierzęcej krwi chleb bądź kurze serca. Jednak, gdy ktoś potrzebował dotrzeć tam raz-dwa pojawiał się problem. Teoretycznie mogła wrócić na komendę i znowu wziąć Cwałkę, ale wierzchowiec zwróciłby na siebie uwagę, a te sprawę należało załatwić po cichu. Dla dobra jej, jej kariery i spokoju dzieciaków. W końcu nikt bezkarnie nie narażał się Wielkim Rodom.
Wyglądało na to, że znowu czeka ją przebieżka. Długa przebieżka. Ech... Była stanowczo za stara na tego typu rozrywki...
Swoją drogą przydałoby się skołować po drodze coś do kopania. Grzebanie w zmarzniętej ziemi, nawet jeżeli dołek był stosunkowo świeży i płytki – naprawdę wątpiła, aby Katia dała radę wykopać chociażby metrowy dół – gołymi rękoma nie zakrawało na szczególnie dobry pomysł. Tym bardziej, że nie zamierza pokazać się jutro w robocie z pokaleczonymi, przemarzniętymi dłońmi. Z pewnością zwróciłoby to uwagę jej podwładnych i stało się źródłem wielu plotek, a gliniarze potrafili plotkować jak mało kto.
Obarczona zgarniętą ze śmietnika, starą szufelką do węgla i dysząca jak parowóz jakieś czterdzieści minut później zjawiła się pod bramą cmentarza. Mimo mrozu pot kapał jej z nosa, a w dodatku coś potwornie zaczęło ją kłuć w boku, jednak nie narzekała. Bardziej niż tym, że stanowczo nadwyrężyła swoje siły, przejmowała się straconym czasem i tym, że nigdzie nie widziała Grety. Kusiło ją, żeby zacząć wołać dziewczynę, jednak szybko odgoniła tę myśl. Jeżeli w pobliżu czaił się ktoś, kogo wolałaby nie spotkać, drąc japę na pewno zwróciłaby a siebie uwagę... Nie wspominając o Grecie. Wolała nie narażać dziewczyny.
Rozejrzała się wokół i zaklęła pod nosem. Mogła chociaż zapytać Hansa, w którym dokładnie miejscu czeka Greta. Front, strona północna, południowa czy może tył? Ech, wyglądało na to, że będzie musiała obejść cały cmentarz dookoła. Szlag by to.
Od frontu nic, dopołudnia nic, w końcu zaszła na graniczące z lasem tyły. Pośród ponurych drzew tu i ówdzie widniały kopczyki kamieni, nagrobki tych, którym z różnych powodów odmówiono pochówku na samym cmentarzu. Nagle Damira dostrzegła rząd niewielkich kopczyków, biegnących wzdłuż muru, jeden przy drugim. Było ich kilkadziesiąt. Ponure, policyjne przeczucie dźgnęło ją w sam środek serca. Przyspieszyła kroku, nie zważając na bunt przemęczonych mięśni.
W końcu dobrnęła do końca linii maleńkich nagrobków, których naliczyła czterdzieści osiem. Ostatni z nich wyglądał na świeży, widać było, że kamienie zostały niedawno wyrwane ziemi, a śnieg wokół nich odgarnięto. Dotarła na miejsce, pytanie tylko, gdzie podziała się...
- Tak, to tutaj.
Cichy, dziewczęcy głos nieomal doprowadził ją do zawału. Odwróciła się na pięcie, spoglądając wprost na wychodzącą z cieni Gretę. To cud, że wcześniej nie zauważyła dziewczyny – jej jaskrawo czerwony płaszczyk powinien być dobrze widoczny. Te przeklęte dzieciaki były lepsze w kryciu się od szczurów i cichsze od kotów.
- Co zostało tu zakopane? – zapytała Damira.
- Zawiniątko. Okrwawione.
- Zawiniątko? Znaczy dziecko?
- Nie wiem... - Dziewczyna przygryzła nieznacznie wargę. – Katia wyglądała, jakby zawartość zawiniątka budziła w niej odrazę. Nie odrazę przez zbrodnią czy zwłokami, a przed czymś ohydnym... W dodatku po jej odejściu unosił się tu dość specyficzny zapach. Zresztą, nawet jeżeli to było dziecko, wątpię żeby żyło. Zawiniątko nie poruszało się ani nie wydawało żadnych dźwięków.
- Rozumiem... – Komendant spojrzała ponuro na niewielki nagrobek, a potem przesunęła wzrokiem po pozostałych. Jeżeli zawartością zawiniątka nie było dziecko, to co? I Co znaczyła tak wielka ilość kopczyków. Przecież, gdyby każdy z nich zawierał dziecięce zwłoki znaczyłoby to, że albo co roku któraś z pań Sevicków rodziła dziecko, które tu zakopywano, albo że to wszystko to jakiś ostro popaprany zwyczaj trwający od pokoleń.
- Co do zapłaty, proszę przekazać ją w ciągu dwóch najbliższych dni. Stawka ekstra z dodatkiem za czas, plus pokrycie kosztów, tu ma pani wszystko rozpisane. – Greta wręczyła jej niewielką karteczkę. – Ja i Hans bylibyśmy zobowiązani, gdyby zerwała pani z nami kontakt na okres około dwóch tygodni. Nie chcemy, aby nas podejrzewano o JAKIKOLWIEK związek z tą sprawą. Reszta warunków zlecenia, w szczególności żądanie całkowitej dyskrecji, pozostaje niezmienna.
Komendant, chowając karteczkę za pazuchę, w milczeniu skinęła głową, po czym zerknęła na niewielki kopczyk kamieni, czując jak jej żołądek zawiązuje się na supeł. Nie znosiła tego typu spraw. Nienawidziła.
- A nie wiesz... - zaczęła, ale Grety już nie było. Weszła w las stapiając się z cieniami niczym tygrys. Z tym, że tygrysy nie chodziły w czerwonych płaszczykach.
Momentami Greta i Hans budzili w niej nawet większy niepokój niż dzieci masek, z którymi, notabene, niedługo czekało ją spotkanie.
Ścisnęła mocniej szufelkę i spojrzała na kamienny kopczyk. Nie miała pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale zamierzała się dowiedzieć. Sposób na to niestety był tylko jeden.
Parę godzin mrozu i ziemia zdążyła na powrót stwardnieć, jednak, nie na tyle, aby nie dało się pokonać warstwy gleby nawet przy tak nędznym osprzętowaniu jak jej. Po dziesięciu minutach intensywnej pracy, dokopała się do niedużego, lodowatego i potwornie brudnego zawiniątka. Białe, ubłocone płótno, pochodzące najpewniej z podartego prześcieradła, w niektórych miejscach było wymazane krwią i trudną do identyfikacji cieczą. Rozwinięcie go przysporzyło jej niemało trudności, w końcu wszystko pozamarzało, ale...
Z trudem stłumiła krzyk, jednocześnie przyciskając dłoń do ust. Żołądkiem szarpnął odruch wymiotny, gdy odór, którego nie potrafiła powiązać z żadnym ziemskim zapachem, podrażnił jej nozdrza. Widok zawartości zawiniątka, nie poprawiał sytuacji. Musiała przyznać sama przed sobą, że chociaż była przygotowana na wiele, to nie na coś podobnego.
W zawiniątku istotnie leżało dziecko, lecz, gdyby nie okoliczności, w życiu nie pomyślałaby, że to coś mogłoby być dzieckiem ludzkim. Raczej oseskiem maszkary z ludowych opowieści lub potwora rodem z najgłębszych koszmarów. Pięcioro nienaturalnie wytrzeszczonych oczu półkolistym wachlarzem zdobiło płaską, krótką twarz. W miejscu, gdzie powinien być nos, ziała czerwienia trójkątna szczelina, której sączyła się bura maź. Niżej widniały szerokie, pozbawione warg usta pełne półprzeźroczystych, przypominających paznokcie zębów wystających zza bladych, niemal białych warg, kontrastujących barwą z sino-czarnym językiem. Sześć kończyn wyrastało z boków martwej istotki. Długie, powykręcane, mające po osiem przypominających szpony palców każda, niemożliwe były do określenia mianem nóg czy rąk. Płaską czaszkę pokrywały wydzielające odrażająca, żółtawą ciecz guzy, uparcie kojarzące się z wrzodami bądź ogromnymi pryszczami. Brzuch był nienaturalnie rozdęty, pomarszczony i workowaty, a do tego pokrywały go przypominające otarcia, czerwone plamy. Uszu kompletnie brakowało. Najgorsza jednak była sama sino-zielona skóra, czy raczej to co ją pokrywało. A pokrywały ją tysiące niewielkich wypustek, krótkich rzęsek, powoli grubnących i wydłużających w stronę grzbietu, po to by przejść w grzebień macek ciągnących się wzdłuż kręgosłupa.
Przerażona wpatrywała się w stworzenie. Nie miała pojęcia, co mogło sprawić, że coś podobnego przyszło na świat, ale była szczerze wdzięczna, że owo wynaturzone nie-wiadomo-co jest martwe. Jakoś bez trudu potrafiła sobie wyobrazić to coś pełznące po suficie, po to, aby skoczyć jej na twarz i przegryźć tętnicę.
Nerwowo przełknęła ślinę. Pomyśleć, że do tej pory w większej mierze miała to całe tabu za gadanie starych kobiet i zabobony. A czym to stworzenie nie było, jak nie prawdziwym tabu, Nieznanym, które wypełzło zza tego, co ludzkość uznawała za realne?
„Rzeczywistość to zaledwie uszyty z dobrych życzeń i nadziei koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka" – jak bumerang wróciły do niej słowa zielarza.
Zadrżała, lecz nie zimna, po czym rozejrzała się z niepokojem wokół. Nagle odniosła wrażenie, że ktoś uchylił „koca", a z kosmicznych przestrzeni lodowatego chaosu przypatrują się jej setki plugawych istot.
Szybkimi ruchami na powrót owinęła ciałko pełniącą rolę całunu szmatą. Najchętniej wrzuciłaby je z powrotem do grobu, zakopała i zapomniała o wszystkim, lecz nie mogła. Musiała to załatwić. I to już, zaraz. Wiedział, że nie zniesie, jeżeli będzie musiała zatrzymać to coś na dłużej, dlatego już teraz musiała skonfrontować się z dziećmi masek, a potem z rodziną Sevicków, nieważne co będzie potem.
Chwyciła zawiniątko za pasmo tkaniny, po czym, usiłując trzymać je jak najdalej od siebie, wartkim rokiem ruszyła w stronę teatru. Trzymała się cieni i bocznych ścieżek, mając nadzieję, że nikt jej nie zauważy, a jakiś nadpobudliwy pies nie zdradzi swym szczekaniem. Co prawda wszelka zwierzyna ostatnimi czasy zachowywała się nadspodziewanie cicho, jednak wątpiła, aby prawdziwy, podwórkowy stróż zachował milczenie wyczuwając przechodzącego pod bramką obcego w dodatku niosącego coś okrwawionego.
Jak się okazało, była w błędzie.
Gdziekolwiek nie pojawiła się z koszmarnym zawiniątkiem w ręku, tam wszelka zwierzyna truchlała, brała nogi za pas, uciekała. Nawet szczury i co bardziej chuderlawe koty, zwykle nie mające nic przeciw temu, aby napocząć zwłoki, zmykały, gdy tylko zwęszyły tajemnicze truchło. Zresztą nie tylko one. Wystarczyło, żeby przeszła pod drzewem, gdzie nocowała krucza para, aby rozległ się cichy szelest skrzydeł, a ptaki, mimo panujących wokół ciemności, czym prędzej opuściły schronienie.
Naprawdę, czymkolwiek to kalekie coś nie było, chciała się tego czym prędzej pozbyć.
Widok teatru powitała z ulgą, a zarazem niepokojem. Nie miała pojęcia, co może ją czekać na miejscu. Dziwna sekta dzieci masek skrzętnie pilnowała swych tajemnic, a jej członkowie mogli stać się naprawdę nieprzewidywalni, wiedząc że jedna z nich, być może ta najgorsza, została odkryta. Co prawda miała przy sobie broń, ale naprawdę nie chciała strzelać do tych dzieciaków, zresztą wątpiła w skuteczność tego typu aktywnej obrony. Zapewne, gdyby zabiła jedno z nich, cała reszta, uzbrojona w noże, brzytwy i tłuczki do mięsa, skoczyłaby na nią chmarą, niepomna na to, że któreś z nich może zostać zranione.
Przedarła się przez ośnieżone krzewy róż i bezlistne bzy, po czym swoim starym zwyczajem wystukała melodię w prowadząca do piwnic teatru klapę. Ta po dłuższej chwili rozwarła się z cichym jękiem, zdającym się być gromem wśród przejmującej ciszy tej gwieździstej nocy. W otworze pojawiły się zamaskowane postaci. Królik i Lis, którzy ostatnio najczęściej z nią rozmawiali oraz dość wysoka persona w baraniej masce, sądząc po budowie, w wieku czternastu bądź trzynastu lat czyli na „wylocie" – lada dzień miała zdjąć maskę, opuścić teatr i swą zamaskowana rodzinę.
- Późna pora na odwiedziny pani Komendant, bardzo późna – odezwała się zamaskowana persona. Dość niski i z lekka chropowaty, ale niezwykle gładki głos nie zdradzał jakiej jest płci. – Cóż się stało, że niepokoicie pani Teatr o tak późnej porze?
Damira rozwarła usta, żeby odpowiedzieć, ale odpowiednie słowa jakoś nie chciały przyjść. Zacisnęła usta i milcząc wyciągnęła przed siebie dłoń, w której trzymała koszmarne zawiniątko i wymownym spojrzeniem przewierciła swego rozmówcę. Baran zdrętwiał, a Lis i Kot gwałtownie cofnęli się. Nie widziała ich twarzy zza masek, ale niemal czuła jak wykrzywiają się w grymasach wstrętu i lęku.
- Chcę wyjaśnień – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Milczenie, które zapadło, jeszcze pogłębiło ciszę tej nocy. Do tego stopnia, że zdawała się zasysać samą siebie do środka. Przez chwilę nic się nie działo. Damira stała jak zamrożona w czasie – z wyciągniętą ręką, przed trojgiem dzieci i kilkanaściorgiem innych, czających się gdzieś tam w cieniach. Dumnie wyprostowana, z kamienną twarzą i twardym spojrzenie wyglądała stanowczo i odważnie, lecz jej wnętrzności skręcały się ze strachu.
- Musicie poczekać – wyszeptała barania maska po chwili. – Tu decyduje Starszy Brat.
Dzieci cofnęły się w głąb piwnicy, a klapa zamknęła za nimi. Komendant została sama... Mimo to miała wrażenie, że jest obserwowana. Czuła jak każdy cień świdruje ją przeszywającym, a zarazem obojętnym spojrzeniem, śledzi każdy jej krok.
Damira zamrugała. Starszy Brat? Kto to do diabła był Starszy Brat?! Pierwszy raz o kimś takim słyszała. Znaczy Dzieci Masek miały swojego przywódcę? Dlaczego nigdy o nim nie wspominały? Kim on do cholery był? A może CZYM był w końcu...
Spojrzała na zawiniątko i poczuła uścisk w żołądku.
Minuty ciągnęły się jak godziny, zdenerwowanie pożerało ją od środka a mróz nieprzyjemnie szczypał twarz. Milcząca obecność koszmarnego truchełka nie poprawiała sytuacji. Gwiazd, chociaż ich blask powinien podnosić ją na duchu, również nie. Teraz, w tej przejmującej ciszy, u drzwi schronienia dziecięcej sekty, kiedy trzymała zwłoki dziecięcia z koszmarów, przywodziły jej na myśl malowidło ze Sali Wzniesień. Kosmiczną, lodowatą otchłań pełną stworów tak potężnych, że człowiek jest przy nich niczym pyłek, niekoniecznie złych, ale mających wobec rodzaju ludzkiego tyle współczucia co człek wobec mrówki.
„Rzeczywistość to zaledwie uszyty z dobrych życzeń i nadziei koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka, liczącego, że ów ochroni je przed potworami spod łóżka... A potwory są prawdziwe" po raz kolejny powróciły do niej słowa zielarza.
- Zuber, kim ty do diabła jesteś? – wyszeptała pod nosem. Miała wrażenie, że odpowiedź na to pytanie byłaby długa, skomplikowana i stanowczo nie spodobała jej się.
Odgłos kroków sprawił, że drgnęła niespokojnie. Parę stuknięć, szurnięcie i klapa ponownie się uniosła. Tym razem oczom Damiry ukazały się dwie nowe maski: bocian i kruk. Dzieciaki wyglądały na mniej-więcej jedenaście lat. Chyba były bliźniętami – miały taki sam wzrost, budowę ciała i półdługie, falowane, złocisto-brązowe włosy.
„Bociany wiosną, a kruki jesienią prowadzą dusze zmarłych do zaświatów, a na Ziemię sprowadzają tych, co to dopiero narodzić się mają" – przypomniała sobie jedną z ludowych baśni... A może to ludowe wierzenie? W każdym razie nagłe wspomnienie sprawiło, że dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Starszy Brat chce się z panią widzieć, madame – mruknął Kruk. – Na miejscu zostaną udzielone wszystkie odpowiedzi.
Bocian wykonał zapraszający gest, wskazując ziejące czernią wnętrze piwnicy, a serce Damiry przyspieszyło. Wzięła głęboki wdech i zrobiła duży krok naprzód.
Od samego początku doskonale wiedziała, że jeżeli ma się czegoś dowiedzieć, to będzie musiała wejść do teatru, a mimo wszystko zaproszenie Dzieci Masek zaskoczyło ją. Teatr, te jego części zamieszkałe przez zamaskowany klan, zawsze stanowiły dla niej tajemnicę. Abstrakcję. Myśl, że będzie spacerowała tymi samymi korytarzami, co młodociani lokatorzy, wydawała jej się równie prawdopodobna, co spacer tunelami mrowisk – jedno i drugie sprawiało wrażenie ciekawego, ale kompletnie nierealnego. A jednak trafiła „do mrowiska". Mrowiska pełnego małych, wykonujących polecenia żołnierzy-robotników, jednak słuchających nie królowej tylko króla, Starszego Brata.
Nigdy nie myślała o tym, jak dokładnie wygląda „niedostępna" część Teatru, jednak musiała przyznać, że spodziewała się czegoś bardziej ponurego. Scenerii wyciętej z gotyckiej powieści toczącej się w jakimś zamczysku czy też rezydencji. Jednak nic z tego. Wszystko wokół zdawało się niesamowicie czyste, drewniane podłogi chociaż stare i skrzypiące, zostały niedawno wyszorowane i napastowane. Żadnych pajęczyn, kożuchów kurzu czy też półmroku – o ile piwnica przez która weszła do środka tonęła w ciemności, to wnętrza zostały jasno oświetlone lampami naftowymi i świecami. Jedyne, co zwracało uwagę, to grube kotary i coś na wzór wewnętrznych okiennic nie pozwalających się wydostać jasnemu blaskowi na zewnątrz. Gdyby nie one, wystarczyłoby malowanie i może tu i ówdzie cyklinowanie podłóg, żeby wnętrza wyglądały całkiem przyjemnie.
Nabrała powietrza do płuc. Zero zaduchu. Za dnia przynajmniej część okien musiała być otwierana i odsłaniana. Najwyraźniej lokatorom zależało, żeby niechcąco nie zdradzić jaką dokładnie część teatru zajmują ani ilu ich jest.
Jej przewodnicy ani razu się nie odezwali. Jeden trzymał się z przodu, prowadzącą ją wąskimi korytarzami poprzez rejony pierwotnie zarezerwowane dla służby, później strażników więziennych, a potem pomniejszych pomocników teatralnych. Drugi szedł za nią, pilnując by nie zrobiła czegoś głupiego – zapewne w fałdach jego zimowej odzieży zostały ukryte różne, drobne ostrza. Mijali drzwi za drzwiami, solidne, z ciemnego drewna, po to by w końcu zatrzymać się przed jednymi z nich, niczym nie wyróżniającymi się od pozostałych.
-Starszy Brat czeka – mruknął stojący za nią Bocian.
Mimo zżerającej ją od wewnątrz niepewności, Damira zdecydowanym ruchem wyciągnęła dłoń przed siebie i nacisnęła klamkę. Rozległ się cichy szczęk zamka, poczym drzwi bezgłośnie uchyliły się ukazując wnętrze niedużego, ale całkiem ładnego salonu tudzież niewielkiej biblioteki. Zaskoczona weszła do środka.
Blask strzelających w zdobnym kominku płomieni odbijał się od wypolerowanej na połysk drewnianej podłogi. Wysokie, wypełnione grubimy woluminami regały tonęły w rok, światło jedynej w pomieszczeniu naftowej lampy zwisającej z sufitu tworzyło niewielki krąg obejmujący jedynie zdobny stolik i nieduży, ale bardzo elegancki komplet wypoczynkowy. Na skraju cienia i światła siedziała niemal monstrualnie wysoka, przygarbiona postać. Całe jej ciało opatulała zielono-szara szata, a spod szerokiego kaptura na świat wyglądała grecka, tragiczna maska. Jej kościana biel i przerysowane rysy w półmroku wyglądały naprawdę upiornie.
- Niech pani wejdzie, pani komendant – rozbrzmiał przyjemny, chociaż nieco niewyraźny, męski głos. Brzmiał trochę tak, jakby zakapturzonej postaci ciężko było mówić. – Gwarantuję, że jest pani bezpieczna. Ani z mojej strony, ani mego rodzeństwa nie grozi pani żadne niebezpieczeństwo. Od zawsze darzymy panią największym szacunkiem i traktujemy jak sojusznika. Proszę rozgościć się. Skosztować herbaty... Niestety dysponujemy tylko rumiankową... Jak pani zapewne wie nie posiadamy nazbyt wielkich funduszy, aczkolwiek oddani miastu wspierają nas od czasu do czasu niewielkimi datkami. Gdyby to ode mnie zależało poczęstowałbym panią ulungiem bądź najszlachetniejszym earl greyem, jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... Czy raczej na zdrowie. Biorąc pod uwagę jaka pogoda panuje na zewnątrz rumianek jest jak najbardziej wskazany.
Spojrzała na ręce Starszego Brata. Jedną wyciągniętą w stronę wygodnego fotela, drugą wskazującą staromodną zastawę zajmującą stolik. Obie osłaniały zszyte ze skrawków materiału, długie rękawice. Nic dziwnego żadne normalne rękawiczki nie pasowałyby na te dłonie – nienaturalnie długie, posiadające nadliczbową ilość palców o nadliczbowej ilości członów, a wszystkie zwieńczone przebijającymi materię szponami.
„...A potwory są prawdziwe"
- Zielarz pewnie zgodziłby się z wami, aczkolwiek znając życie, zaproponowałby ciut bardziej skomplikowana mieszankę – mruknęła tłumiąc wewnętrzną grozę zgniatającą jej wnętrzności w lodowatym uścisku. Całe życie uczono ją, że potwory nie istnieją, że jedynymi „potworami" są ludzie, a tu nagle stała przed jednym z nich, trzymając truchło drugiego w dłoni.
- Niewykluczone. Wiele słyszałem o personie nazywającej się Makarym Zuberem. Niezwykle silnej i mądrej, lecz pod wieloma względami nieokreślonej. – Starszy Brat oparł się w fotelu, pokazując swą prawdziwą wysokość. – Naprawdę proszę siadać. Tak, jestem istotą, która ze względu na swe warunki fizyczne, a nawet pochodzenie zasługuje na miano potwora, lecz skoro obiecałem, że nie stanie się wami żadna krzywda, to się nie stanie. Nigdy też nie podniosłem ręki na nikogo, kto sobie na to nie zasłużył, chyba że w samoobronie. Poza tym zdaje się, że chcieliście porozmawiać o moim zmarłym krewniaku.
Damira drgnęła, gdy szpon stwora wycelował w trzymane przez nią zawiniątko. Nie podobało jej się to wszystko. Nie podobało, że Starszy Brat bez trudu odgaduje jej myśli, nie podobało, że tak łatwo przyznał się do pokrewieństwa z tym czymś, co trzymała. A najbardziej nie podobało jej się to, że ot tak powierzyła swój los jemu i jego... Rodzeństwu. Jednak, skoro już wtargnęła na tę, a nie inną planszę gry, musiała grać według zasad. To, że była jednym pionkiem przeciwko kilkunastu... No cóż, wiedziała, na co się pisze, wchodząc tutaj. Chciała zgrywać dzielną, no to ma.
- Zatem przyznajecie, że to coś jest z wami spokrewnione? – zapytała podchodząc do wskazanego przez potwora fotela, po czym rzuciła truchełko na stolik i wygodnie się rozsiadła.
- Istotnie, mamy tę samą matkę... Prawdopodobnie. Być może klątwa przeszła na jedną z jej córek, tych normalnych, należących do jej męża, aczkolwiek wątpię. Matka jest ostatnim Pęknięciem... Przynajmniej jeżeli chodzi o naszą rodzinę.
- Pęknięciem? – zapytała. Naprawdę niewiele rozumiała... A im więcej dowiadywała się tym miała wrażenie, że wie coraz mniej.
- Tak. Pęknięciem w świecie, prowadzącym do tego, co na zewnątrz. Bestii i potęg, z którymi ludzkość nie może się mierzyć, których nie jest świadoma i nie powinna być. Nie, jeżeli chce zachować poczytalność. Nawet samo patrzenie w to, co jest po drugiej stronie, może zgnieść umysł jak młot kowalski orzech, a w efekcie zabić.
- Możecie jaśniej? – poprosiła. Starczyły jej zagadki rzucane przez zielarza, chciała, żeby chociaż Starszy Brat mówił wprost. Szczególnie, że słowa obydwóch były niezwykle podobne do siebie... Co czyniło rzecz jeszcze upiorniejszą.
- Trudno mówić o tym jaśniej, szczególnie, iż nie posiadam tyle wiedzy, ile czuję to... - Stwór westchnął ciężko, krzyżując ramiona na piersi. Chwilę zastanawiał się nad czymś. – Może zacznę od początku. Kościokamieniec to... Tutaj dzieją się cuda. A przynajmniej wydarzył się jeden cud. Nie potrafię rzec dokładnie jaki, ale tak jest. To dzięki niemu miasto nie jest niepokojone przez świat zewnętrzny. Wojny, awantury, nowe władze. Rzecz w tym, że cuda to nic dobrego. Pochodzą z zewnątrz. Z otaczających świat przestrzeni wypełnionych wszechwładnymi koszmarami, gwiazdami i śpiewem demonów. Aby ich dosięgnąć, trzeba roszczelnić świat, sprowadzić je tutaj...
- Zrobić dziurę w kocu rzeczywistości – mruknął na poły do niego, na poły do siebie.
- Słucham?
- Makary Zuber niedawno powiedział mi coś podobnego do tego, co mówicie wy... Że rzeczywistość to koc naciągnięty na głowę przerażonego dziecka, a wszędzie wokół są potwory. – Spojrzała w ziejące czernią oczodoły tragicznej maski. – Znacie się? Ukartowaliście to?
Najpierw myślała, że potwór krztusi się bądź wydaje warkot świadczący o tym, że trafiła, zdemaskowała go zdemaskowała i zaraz zginie. Dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że dziwny, chropowaty gulgot wydobywający się zza maski to śmiech. Właśnie została mało subtelnie wyśmiana przez stwora z koszmarów.
- Naprawdę myślicie, że można coś takiego ukartować? – zapytał, wskazując na cuchnące śmiercią i grozą zawiniątko. – Naprawdę sądzi pani, że coś takiego można ukształtować ludzkimi dłońmi, po to by wycelować... No właśnie w kogo? – zapytał, powoli zdejmując swoje rękawice. Kościste, ale wyraźnie silne, łykowate, sino-szare, zwieńczone ostrymi szponami ręce pokrywała sieć czerwonych żyłek doskonale prześwitujących przez półprzeźroczysta skórę obnażającą ciemne, niemal czarne tkanki tkwiące pod nią.
Upiorne dłonie powoli sięgnęły ku masce, po to, aby odsłonić oblicze demona. Piątka wachlarzowo ułożonych, ruchliwych oczu o wielu źrenicach świdrowało ją spojrzeniami, wąskie nozdrza długiego płaskiego nosa drgały, a szerokie od ucha do ucha, niemal przeźroczyste wargi zasłaniały szczęki uzbrojone w trzy rzędy, rybich, haczykowatych zębów każda. Zamiast uszu widniały podłużne szczeliny osłonięte pofalowaną, siną tkanką, brwi zastępowały cienkie kolce, a łysą jak kolano głowę zdoiły przypominające spłaszczone rogi zrogowacenia.
Damira zamarła, ale jednocześnie jakaś część umysłu mówiła jej, że mogło być gorzej. Istota przed nią, chociaż przypominała wykopane truchło, miała w sobie o wiele więcej z człowieka niż ono. Przede wszystkim nie otaczały jej ten dziwny smród ani zepsuta aura.
- Nikt rzeczy obecnie dziejących się... Związanych z tym wszystkim... Ze mną, z moim ludzkim rodzeństwem, z zepsutymi... - Większość oczu stwora zerknęła na położone na stole truchło. – Nic z tego nie zostało zaplanowane. Ani przeze mnie, ani nawet przez moją babkę i innych. Tych, którzy wraz z nią sprowadzili cud tutaj. Natomiast twojego zielarza nie znam. Nigdy go nie spotkałem. Od ponad piętnastu lat nie opuszczam teatru na krok, a on od teatru trzyma się z dala. Wiem o nim jedynie z opowieści moich braci i sióstr. Jednak z tego, co powiedzieliście, wynika że jest nie tyko nieokreślony, ale też może być czymś znacznie więcej niż się wydaje.
- Nieokreślony? Więcej niż się wydaje? – zapytała. – Możecie mówić jaśniej?
- Nie, wybaczcie, ale nie mogę. Zielarz to dla mnie jedna wielka sfera domysłów, wątpliwości i domniemań. Dlatego też nie wyrzeknę nic jasno, bo w jego przypadku nic nie jest jasnym i oczywistym... Być może za wyjątkiem jednego: od swego przybycia nie uczynił nikomu krzywdy, ale za to wielu uleczył i wielu wspomógł. Tym bardziej wstrzymam swój język, bo też rzucanie słów, które mogą okazać się oszczerstwami, wobec persony, która do tej pory okazywała jedynie dobroć, to podłość. Być może i jestem potworem, ale na pewno nie podlcem.
Damira westchnęła w duchu. Pytanie czy raczej zarzut okazały się przysłowiową kulą w płot, lecz dzięki temu przynajmniej widziała twarz swego rozmówcy. Musiała przyznać, iż nie był to przyjemny widok, jednak lepszy niż niepewność i domysły.
- Dobrze, zatem może wróćmy do głównego problemu. O co chodzi z tymi całymi cudami i waszą familią? Z Sevickami i twoim rodzeństwem... Twoimi wychowankami?
Stwór położył dłonie na kościstych kolanach, po czym zabębnił o nie swymi długimi szponami. Damira niemal widziała jak w jego głowie poruszają się koła zębate niewypowiedzianych myśli i wątpliwości.
- Trudno mi o tym mówić, szczególnie, że sam poruszam się na ruchomych piaskach niepewności. Z matką, Aleksandrą Sevick widziałem się jeden jedyny raz w życiu i nie było to miłe spotkanie. Wtedy sam się domagałem odpowiedzi, chociaż nie wiedziałem jakie pytania zadawać, toteż otrzymałem jedynie okruchy ze stołu wiedzy... Zresztą i matka nie wydawała się nazbyt pewna swych odpowiedzi. W końcu cud z samej definicji jest czymś wymykającym się ludzkiemu pojęciu. Chociaż z drugiej strony mogło to być jedynie me wrażenie wynikłe jej stanu emocjonalnego. W końcu stając oko w oko ze mną, monstrum, które wypełzło z jej łona, niemalże demonem, przynajmniej biorąc pod uwagę aparycję, musiała przeżyć poważny wstrząs... Tym bardziej, że porzuciła mnie na pewną śmierć, chociaż o to mieć pretensji do niej nie mogę. Szczególnie że charakter jej poprzednich dzieci cudu był wrogi temu światu, podobnie jak tego... - wskazał palcem na koszmarne truchło.
- Znaczy zabiła poprzednie noworodki? – zapytała czując, jak jej twarz mimowolnie wykrzywia ponury, wrogi wyraz. – Te wynaturzone?
- Kilkoro spośród kilkudziesięciu podobnych. Większość z nich urodziła się martwa... I proszę nie oceniajcie jej w tym względzie źle, gdyż postępowała słusznie. – Dodał uśmiechając się dziwnie. – Te potworki nie miały w sobie praktycznie nic z człowieka. Z tego co mi wiadomo, te które przeżywały pierwej rozdzierały swe ludzkie rodzeństwo jeszcze w łonie matki, a potem, po wydostaniu się na świat próbowały zabić każdego, kto znalazł się w pobliżu. Jedynym wyjątkiem od reguły, z tego, co mi wiadomo, byłem ja. Mimo swej aparycji zachowywałem się jak zwykłe ludzkie niemowlę.
- To jak to wygląda? Alexandra co półtora roku, dwa lata rodzi dwójkę dzieci? Monstrum i człowieka? Kto jest ojcem? I na jak to w ogóle możliwe biorąc pod uwagę jej wiek. Na boga, on ma już prawie dziewięćdziesiąt lat!
- Tak, rodzi mniej-więcej raz na półtora roku dzieci i robi to od ponad pół wieku. Za wyjątkiem jej trojga dzieci, syna i córek, które spłodziła ze swym mężem, za powicie reszty odpowiada cud. Natomiast co do jej wiek tu też jest odpowiedzią cud.
- A czym jest ten piekielny cud?
- Cud to ingerencja z zewnątrz w świat. Ingerencja na zaproszenie, cuda nie przychodzą same z siebie, zawsze ktoś musi je zaprosić... Jednak czyja to bądź czego ingerencja? Cóż, tego nie potrafię powiedzie. Ludzka natura nakłania by krzyknąć bogowie albo demony, lecz ja nawet nie jestem pewien czy podobne istoty istnieją. BA! Nie wiem czy cudem kieruje jakakolwiek świadomość. Może to być zwykła siła uchodząca w tym co na zewnątrz za siłę natury. Jednakże pod niektórymi względami, jak utrzymywała matka, cuda przypominają stworzenia żywe. Muszą się odżywiać, a ich pokarmem może być wiele rzeczy, począwszy od czegoś trywialnego po coś budzące grozę. Jednakże wszystkie po pewnym czasie dopominają się ofiar. Nie ofiar składanych na ołtarzach, ale zdobyczy, po które same sięgają. Dlatego cudu nie warto sprowadzać. Jest nieprzewidywalny i zawsze bierze więcej niż daje. – Westchnął, znów milknąc na chwilę. Wyraźnie próbował sobie wszystko poukładać w głowie. – Wedle tego, co mówiła mi matka, za czasów młodości mego pradziada miasto było zagrożone. W jaki sposób, tego nie wyjaśniła. Zresztą pewnie nie tylko chodziło o dobro Kościokamieńca, ale też o władzę. Zawsze chodzi o władzę, zupełnie jakby ta była czymś dobrym. Ludzkie pragnienie trzymania innych za gardło jest doprawdy irracjonalne... W każdym razie, pradziad wraz z innymi postanowił ochronić miasto. Przypadkiem odkryli jak sprowadzić tutaj cud i to uczynili, aby odegnać zagrożenie. Aby to zrobić pradziad naznaczył mą wtedy czternastoletnia babkę. Ta miałach co osiem lat rodzic potworne dziecko jako zapłatę za cud. Narodzone z niej stwory przetrzymywano w bliżej nieokreślonym miejscu i karmiono ludzkim mięsem. Czyje to było mięso, jak je zdobywano, tego matka nie wie, ani nie chce wiedzieć. W każdym razie po śmierci babki, klątwa przeszła na mą matkę, która dopiero wtedy dowiedziała się o koszmarnym procederze. Zerwała „pakt" z cudem, zabiła przetrzymywane gdzieś w podziemiach miasta monstra i to, które niedługo potem z niej wyszło. Jednak nie poprzestała na tym. Dopilnowała, aby i reszta biorących w tym udział zapłaciło. Nikczemnicy przypłacili życiem swe procedery, dwa wielkie rody upadły. Oczywiście podupadł też i ród Sevicków, jednak zdołał zachować szacunek i część wpływów. Niestety matka, Alexandra Sevick, słono zapłaciła za swój bunt wobec cudu. Wbrew swej woli niemal nieustannie jest brzemienna i w bólach daje życie kolejnym pokoleniom wychodzącym z niej szeregiem. Porody ją niszczą, jednak jako że jest ostatnim pęknięciem w świecie, ostatnią drogą wejścia dla cudu, ten nie pozwala jej umrzeć... Chociaż to się może zmienić.
- To znaczy?
- Coś nadchodzi. Od czterech miesięcy matka rodzi co trzy tygodnie, dzieci w jej łonie rozwijają się z nadludzką prędkością i wychodzą nas świat żywe... Moi bracia i siostry donoszą, że od kilku dni jest półprzytomna i nie rozróżnia rzeczywistości od majaków. Jej czas się zbliża, tak jak i czas świetności wielkiego rodu Sevicków.
- Czas na to, aby cud upomniał się o swoje, czy tak?
- Być może. Albo pęknięcie ma się zasklepić i cud wykorzystuje ostatnie chwile na tym świecie. Albo nowy cud przedziera się do tego świata. Trudno mi to określić. Nie jestem specjalistą od cudów tylko dzieckiem jednego z nich. W dodatku widzę i słyszę tylko tyle, co moi bracia i siostry przynoszący mi wieści spoza teatru.
Damira skinęła głową. No tak, Starszy Brat był uwięziony w tych murach. Gdyby tylko wyściubił nos na zewnątrz prawdopodobnie zginąłby na dniach. Owszem, kamulce wykazywali wielką tolerancję wobec swoich, ale zabobon i tabu były wśród nich żywe jak nigdzie indziej na świecie. Widząc kogoś takiego, coś takiego, jak Starszy Brat nie zawahaliby się nawet minuty. W ruch poszłyby widły, siekiery, łopaty i pochodnie.
- Skoro odpowiedziałem już na wszystkie wasze pytania...
- Nie wszystkie – przerwała mu. – Czemu zabierasz swoich braci i siostry z sierocińca? Po to, żeby ci służyli? Czy może masz jakiś inny cel.
Stwór się uśmiechnął.
- Doprawdy, muszę powiedzieć, że podziwiam wasze dociekliwość i przenikliwość – mruknął. – Nie, nie zabieram ich po to by byli moimi sługami. Przyczyny, dla których ich zabieram, są dwie. Pierwsza jest dość trywialna i nieco samolubna. Nie chcę być sam. Chcę rodziny, poza tym rodzina powinna być razem, prawda? Zatem dlaczego nie dać dzieciakom prawdziwego domu rodzinnego? Wykształcenia, własnych łóżek i tak dalej? Poczucia, że nie są same na tym świecie... Druga natomiast... No cóż nie tylko ja jestem wyjątkiem spośród standardowych urodzeń mej matki. Niektóre z jej dzieci, które wyglądają na ludzkie, takie nie są. Wraz z wiekiem przechodzą wewnętrzną metamorfozę, zmieniając się w żądne krwi bestie. Nadal wyglądają normalnie, ale budzi się w nich wielka siła, stają się szybkie i zabijają. Zabijają każdego, kogo tylko mogą, pożerają ludzkie mięso, a ich osobowość, to kim były przed przeobrażeniem , odchodzi w niepamięć. Wszystko to ma początek wraz z rozpoczęciem dojrzewania płciowego czyli pomiędzy jedenastym, a czternastym rokiem życia. Tych przemienionych trzeba zabijać.
- Dlatego piętnastolatków oddajecie miastu?
- Tak, chociaż są też inne powody. Piętnaście lat to wiek, kiedy jest się prawie dorosłym. Jeszcze nie tak do końca, ale już na pewno nie jest się dzieckiem i ludzie traktują cię względnie poważnie. Piętnastolatkom łatwiej niż starszym czy młodszym zostać zaakceptowanym przez miasto i przywyknąć do jego rytmu, bo w teatrze zostać nie mogą, a przynajmniej nie powinni. Dorosłych zamaskowanych społeczeństwo nie zaakceptowałoby, staliby się wyrzutkami pod wszelkimi względami, a całą moją teatralną rodzinę zaczęto by postrzegać jako potencjalne zagrożenie. W dodatku teatr może pomieścić tylko określoną liczbę osób. Gdybyśmy zaczęli zajmować pomieszczenia używane przez miasto rozpoczęłaby się wojna.
Damira przyjrzała się po raz kolejny istocie, z którą prowadziła rozmowę. Ta chociaż przerażająca i odstręczająca wykazywała dalej idącą zdolność przewidywania niż większość ludzi. Do tego potrafiła się dobrze wysławiać, była taktowna i sprawiała wrażenie uczciwej. Mimo całej tej upiornej otoczki i spoczywającego na stole truchła rozmowa z nim mogła uchodzić niemal za przyjemną. Niemal.
- Skoro odpowiedziałem już na wszystkie wasze pytania, chciałbym sam zapytać o parę rzeczy – odezwał się stwór.
- Słucham?
- O co chodzi ze zwłokami w znalezionymi w magazynie? Wiem, że wywołały poruszenie. Doktor Zukov wydawał się przestraszony po ich oględzinach, w dodatku oglądał je potem i doktor Ostrawa, a to coś musi znaczyć. Dlaczego magistrat robi tak wielką sprawę z drobnych kradzieży? Czemu kazaliście śledzić Johana Mrewkę?
Damira zamrugała. Skąd Starszy Brat tyle wiedział? Przecież... Ach, no tak. Dzieci Masek. Nawet w tych swoich maskach poruszały się nadspodziewanie cicho, szybko i zwinnie, przez co były trudno zauważalne, a przecież przeoczyć kogoś w masce kota czy kaczki jest dość trudno. Natomiast, jeżeli je zdejmowały poza murami teatru, po cichu, tak żeby nikt nie wiedział, kim naprawdę są, stawały się praktycznie niewidzialne. Dlatego stwór tyle wiedział o mieście, chociaż teoretycznie nie powinien wiedzieć nic.
Pytania, a przy ich okazji pojawia się nowe pytanie. Czy powinna na to wszystko odpowiedzieć szczerze? W końcu nie znała intencji siedzącego naprzeciw niej monstrum. Wydawało się łagodne i przyjazne, lecz mogło to być tylko złudzenie. W końcu od lat dowodziło grupie zebranych przez siebie dzieciaków wymierzających sprawiedliwość na własną rękę. Być może nawet wykorzystywał je do innych celów, o których nie chciała myśleć. Komuś takiemu nie można ufać. Z drugiej strony... Okłamanie go nie wchodziło w grę, bo koniec końców sam mógł odkryć prawdę, a wtedy jego nastawienie w stosunku do niej mogło zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni, czego nie chciała. Gniew monstrum znów... Cóż, gdyby Starszy Brat wydał na nią wyrok śmierci, egzekucja byłaby skuteczna, cicha i pozbawiona konsekwencji zarówno dla niego jak i jego rodzeństwa. Natomiast odmowa powiedzenia czegokolwiek stanowiłaby dowód złej woli. W końcu stwór zaprosił ją do swego domu, zagwarantował nietykalność, a nawet zaoferował poczęstunek, którym notabene wzgardziła, popisując się niezbyt dobrego wychowaniem, zaprawionym nieufnością. Rzecz w tym, że odpowiadając na pytania Starszego Brata dawała mu do ręki broń mogąca się okazać toporem kata spadającym na jej kark. Na kark całego miasta.
Każda decyzja stanowiła ryzyko. Podjęcie każdej było tańcem na końcu noża. Jednak coś musiała zrobić, którąś musiała wybrać. Pytanie tylko czy pójdzie na wprost, skręci w lewo, a może w prawo?
W końcu zdecydowała się na szeroko stosowaną regułę wzajemności zwanej również „rączka, rączkę myje". Postanowiła odpowiedzieć tym samym Starszemu Bratu, czym on odpowiedział jej. Miała przy tym nadzieję, że na wybranej przez siebie ścieżce nie trafi na wilczy dół nabijany kolcami. Aby zwiększyć swe szanse zainwestowała w „latarnię"
- Pierw musicie przyrzec, że nic, co tu powiemy, nie opuści murów teatru – mruknęła. – Szczególnie to, co powiem o zwłokach. Rozprzestrzenienie się tych informacji może zagrozić miastu.
- Przyrzekam, że ani ja ani me rodzeństwo nie przekażemy dalej nic, co zostanie tu powiedziane – obiecało monstrum, a „latarnia" Damiry zapłonęła.
- Dobrze, to jako że wszystkie te informacje łączą się ze sobą zacznę od początku...
Opowiedziała mu o wszystkim. O wezwaniu na posiedzenie rady miasta, odwiedzinach u Mrewki, informacjach jakie od niego uzyskała, znalezieniu ciała Hovki, odkryciu, że to jest zakażone, naradzie z Władką i Zukovem, odwiedzinach u Hryciuka i Zubera. Nawet wspomniała o Katii i tym w jaki sposób trafiła na trop koszmarnych dzieci i niepokojów w domu wielkiego rodu Sevicków, jednak starannie ominęła kwestie Grety i Hansa. Nie chciała, żeby nie daj Bóg dzieciaki miały przez nią kłopoty. Jednak Starszego Brata najbardziej w tym wszystkim interesowały dwie kwestie. Pierwsza, możliwy motyw, dla którego pewnym grupom w mieście tak zależy na odzyskaniu skradzionych przedmiotów, mimo ich niewielkiej wartości. Druga, to co powiedział jej Zuber o nadchodzącym nieszczęściu, którego korzenie mogą sięgać daleko w przeszłość. Z każdą chwilą wydawał się coraz bardziej zaintrygowany postacią zielarza.
- Chyba trzeba będzie mu wysłać zaproszenie na popołudniową herbatkę – mruknął w końcu na poły do siebie, na poły do niej, po czym spojrzał na nią ze swego rodzaju czujnością, ale i zarazem podziwem. – Doceniam waszą szczerość, tym bardziej, jak wielką wagę mają informacje, które nam przekazaliście. Przyrzekam, że zaufanie, którym mnie ora mych braci i siostry obdarzyliście nie zostanie zdradzone ani nadwyrężone.
- Zobaczymy. Swoją drogą, nie sprawiacie wrażenia jakbyście się przejmowali groźbą plagi.
- Bo ta nie wydaje mi się aż tak groźna, w dodatku sądzę, że wiem, jak ją przetrwać – mruknął. – Od zawsze wraz z braćmi i siostrami zbieramy zapasy na zimę, starając się, żeby te starczyły spokojnie do połowy wiosny... Tak na wszelki wypadek. Zatem, nawet jeżeli plaga wybuchnie jesteśmy bezpieczni, tym bardziej, że teatr posiada własne źródło wody niepołączone z innymi. Możemy tu spokojnie przeczekać zarazę, a gdy pojawią się ciepłe dni i ta nie będzie mogła przyczaić się w lodzie ani śniegach, szybko się wypali. Zresztą, nawet gdyby nasze zasoby nie wystarczyły, to starczy trzymać się paru reguł, aby zaraza nas nie dotknęła. Przede wszystkim unikać ludzi, a co za tym idzie pożywienie zdobywać polując w lesie i na miejscu oprawiać i dokładnie piec, dbając przy tym, żeby wydzieliny ubitego zwierza nie miały kontaktu z ciałem łowcy. Jeżeli zwierzę nosiłoby zarazę w sobie, ogień powinien ją wytrawić. Po powrocie zrzucić z siebie ubrania w jednej z piwnic, gdzie panuje temperatura taka sama jak na zewnątrz, odkazić ciało roztworem spirytusu, przejść do drugiej piwnicy, a tam się przebrać w czystą odzież. Zebrane mięso jeszcze raz przypiec płomieniami. Niezbyt skomplikowane, chociaż zajmujące czas. No i na co dzień maski na twarz. Przeciwgazowe, albo uszyte chałupniczo, z dodatkiem wkładu z węgla aktywnego, co by bakterie wyłapały... Węgla albo jeszcze czegoś innego. W którejś z ksiąg powinno być coś o tego typu rzeczach. Przypuszczam, że bez większego trudu przetrwamy plagę, jeżeli ta nastąpi... Chyba, że zaatakują nas mieszkańcy, co też jest możliwe.
Damira skinęła głowa z uznaniem. Umysł monstrum wyraźnie działał na wyższych obrotach. Zdołał obmyślić plan awaryjny w ciągu chwil w międzyczasie prowadząc wraz z nią ożywioną rozmowę? Naprawdę godne podziwu. Żałowała, że nie wszyscy z jej ludzi są tak bystrzy jak Starszy Brat. Chociaż i tępi, ale lojalni bywali użyteczni. Czasem nawet bardziej od tych bystrych.
Po wymienieniu uprzejmości, wstała ze swego miejsca i zabrawszy ze sobą upiorne truchełko, ruszyła do wyjścia. Nie sama, ku jej zaskoczeniu Starszy Brat zaoferował, że ją odprowadzi. Policyjna paranoja podniosła łeb i zaczęła węszyć w poszukiwaniu podstępu, jednak nie było to warte zachodu. Nawet gdyby monstrum coś kombinowało i tak nie miała za bardzo jak się przed nim obronić. Nie, kiedy każdy jej ruch i krok obserwowały dzieci masek.
Zeszła do piwnicy, przez którą wprowadzono ją do teatru. Wcześniej tonącą w bezbrzeżnych ciemnościach, oświetlało teraz kulka lamp naftowych i świec, a pod ścianami zgromadziły się dzieci. Chude, ale nie wychudzone, poubierane w rzeczy wyraźnie z drugiej ręki, połatane na łokciach i kolanach, ale czyste i schludne. Wszystkie miały na twarzach te upiorne, stare teatralne maski, wszystkie wpatrywały się w nią w ukryte za plastikowymi twarzami oczyma.
Instynkt samozachowawczy Damiry złapał za sznur dzwona alarmowego, dzwoniąc jak szalony i wrzeszcząc, aby czym prędzej pobiegła do wyjścia, to może się uratuje. Jednak ta nie wykonała żadnego ruchu. Wstrzymując swe naturalne odruchy, stała nieruchomo niczym slup soli z czujnością obserwując to groteskowe zgromadzenie i czekając na to co nastąpi.
- Bracia, siostry – mruknął Starszy Brat.
Dziecko noszące maskę niedźwiedzia nieśpiesznie zdjęło ją ukazując krąglutka, ciut zarumienioną, dziewczęcą buzię otoczoną przez koronę loczków.
- Miła Sevickowa zwana Vasilową – przedstawiła się.
Następna spadła maska przedstawiająca psa.
- Sven Sevick, zwany Fiodorovem.
I tak raz za razem spadały maska za maską, a dziecko za dzieckiem przedstawiało jej się. Po chwili zamiast morza masek otaczało ją morze drobnych, skupionych twarzyczek i wielkich, czujnie ją obserwujących oczu.
- Eryk Sevick – rozbrzmiał za nią głos stwora. – Zwany także Potworem, Starszym Bratem bądź Bezimiennym. Głowa Rodu Masek, następców wielkiego rodu Sevicków.
„Następców?" zapytała sama siebie Damira, ale niemal zaraz przypomniało jej się, że każde z dzieci Aleksandry doczekało się po jednym z potomków, przy czym jeden z jej wnuków zginął tragicznie, drugi chociaż jest już pięć lat po ślubie nie posiada potomstwa, a trzeci czy raczej trzecia... Cyntia wolała towarzystwo kobiet z czym się niespecjalnie kryła. Wątpliwym było, aby główny pień rodu Sevicków przedłużył swe istnienie. Co prawda było dalsze kuzynostwo i wujostwo, lecz całą tą klikę dawno zepchnięto w odmęty towarzyskiego niebytu i pozbawiono wpływów. Jeżeli zwarte szeregi wygnanych dzieci połączyłyby siły, mogłyby zgarnąć to, co i tak im się należało, a tajemniczy, zamaskowany Starszy Brat zasiadłby na krześle głowy rodu. Zapewne wstrząsnęłoby to całym miastem, a na pewno jego „śmietanką", ale porządne wstrząsy bywają potrzebne. W końcu nie samą śmietanką człek żyje, czasami chce też masła.
Komendant szybo przeciągnęła wzrokiem po zebranym tłumie dzieci i spojrzała pytająco na Eryka, jak się też przedstawił. Odpowiedział jej łagodny uśmiech.
- Dowód zaufania z naszej strony, panno Damiro Murza – mruknął. – Teraz zna pani nasze imiona i twarze, może nas pani rozpoznać w każdej sytuacji. Dowód na to, że ufamy pani, szanujemy panią i uważamy za sojusznika. A sojuszników będzie pani potrzebowała, jeżeli wydarzy się nieszczęście. Podobnie zresztą jak my.
- Rozumiem. Dziękuje wam... Dziękuję ci Eryku.
Starszy brat skłonił się lekko z gracją i subtelnością o jaką trudno posądzać kogoś podobnego. Damira odpowiedziała ukłonem na ukłon, po czym nie tracąc czasu szybko wyszła na ciężką od gwiazd, nabrzmiałą ciszą noc.
To było interesujące spotkanie. Przerażające, niezwykłe o dość nieoczekiwanym finiszu. Nigdy nie pomyślałaby, że w teatrze może żyć podobne monstrum... Potwór, a zarazem istota wykształcona, elokwentna i co ważniejsze przyjaźnie nastawiona. Pomyśleć, że o magistracie opowiadano niestworzone historie, dzieciarnia nawzajem straszyła się opowieściami o nim, a tutaj, pod bokiem... Zabawne.
Odetchnęła ciężko świadoma, że najcięższe zadanie tego dnia jest dopiero przed nią. Musiała spotkać się z Sevickami i to już, zaraz. Wątpiła, aby byli zachwyceni nocnymi odwiedzinami, ale naprawdę nie mogła z tym czekać, szczególnie, że nestorka rodu z każdym dniem czuła się gorzej, a to właśnie ona posiadała cenne informacje. Ryzyko, że kobieta zejdzie z tego świata, zabierając swe tajemnice do grobu było zbyt wielkie.
- Oby tylko ich słudzy nie zastrzelili mnie zaraz przy wejściu – ponuro mruknęła pod nosem.
Przed około stu laty strzelanie do niewygodnych petentów i argumentowanie „myśleliśmy, że to rabusie" było powszechnym zwyczajem wśród wielkich rodów. Miała nadzieję, że wśród Sevicków nie znajdzie się nikt hołdujący starym tradycjom.
Droga do Wątroby zajęła jej pół godziny. Długo, ale i tak o wiele krócej niż gdyby szła normalnym tempem. Teraz niemal biegła, nie zwracając większej uwagi na słabnące nogi i pracujące niczym miechy płuca. Potworne truchełko, które dźwigała, zdawało się ją palić, gnało ją przez miasto niczym bat zaprzęgowego konia. Chciała się jak najszybciej pozbyć tego czegoś, ale aby to zrobić pierw musiała załatwić sprawę z Sevickami... I ich cudami.
Rezydencja Sevicków była może nie największa, ale z pewnością najkunsztowniejsza spośród tych, które przysiadły wzdłuż szerokiej jak na standardy Kościokamieńca ulicy Złotych Czartów. Tak, kunsztowną – to określenie pasowało jak żadne inne. Bo też przypominała niezwykle zdobną, a zarazem subtelną szkatułę, połyskliwą, a jednocześnie będąca w dobrym guście, wysmakowaną. Jej wysoka brama wejściowa, podobnie jak i kute ogrodzenie pierwsze rzucały się w oczy. Ukształtowano je na wzór niezwykle realistycznych pędów pnącej się róży, których ostre krawędzie metalowych liści i kolców skutecznie zniechęcały wszystkich, którzy mieliby ochotę przeskoczyć na drugą stronę. Jeszcze bardziej zniechęcały ogromne, przypominające niedźwiedzie psy, które kręciły się po cudnym ogrodzie, przyciągającym spojrzenia nawet teraz, w środku zimy. Wykonane z wygładzonego na wysoki połysk kamienia ażurowe fontanny i hiperrealistyczne rzeźby przedstawiające rozmaite, mityczne stworzenia lśniły w blasku gwiazd od pokrywającego je lodu, a skrzący się śnieg przypominał magiczny pył. Rzeźbione na wzór ludowej wycinanki drzwi zdawały się zwodniczo zapraszające, a posągi skłaniających się rogatych chochlików jeszcze bardziej owo wrażenie potęgowały. Podobnie szerokie, zdobione schody i ukształtowane na wzór splecionych za sobą pnączy poręcze. Jednak komendant najbardziej interesowały okna. Wysokie, wąskie osadzone w dekoracyjnych ramach, umieszczonych w zdobnych, miękkich łukach. Okna za którymi paliło się światło, a od czasu do czasu przebiegały ciemne sylwetki.
Dom Sevicków nie spał.
Damira wyciągnęła dłoń do połyskującego łańcucha, który jakimiś mechaniczno-technicznymi sposobami był połączony z dzwonkami umieszczonymi w domu i zawahała się. Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo jest mała. Stała tam, pośród wielkich domów, na ulicy szerokiej niczym rzeka, pomiędzy strzelistymi, metanowymi latarniami o płomieniach tak zimnych jak blask ciążących nad nią gwiazd. Gwiazd odległych i bezwzględnych, tkwiących w czarnych otchłaniach pustki. Była taka drobna, taka słaba, taka nic nie znacząca, a zamierzała od tak wtargnąć do domu jednego z Wielkich Rodów i zacząć żądać wyjaśnień. Wyjaśnień na temat cudu...
Boże, jak to irracjonalnie brzmiało. A najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miała pewności czy sprawa Sevicków w jakikolwiek sposób wiąże się z tym wszystkim. Ze śmiercią Hovki, z kradzieżami, chorobą. Instynkt podpowiadał jej, że coś jest na rzeczy, ale jednocześnie czuła, że Sevickowie są czyści. Że jedyne, co na nich ciąży to klątwa, której nestorka rodu lata temu przeciwstawiła się.
Zaśmiała się pod nosem. Cuda, klątwy... Jeszcze tydzień temu była osobą twardo stąpającą po ziemi, nie wierzącą w tego typu bzdety. To aż przerażające, jak łatwo przyjęła do wiadomości istnienie Nadnaturalnego. Może lada dzień zacznie jadać śniadania z aniołami i wpadać na drinka do demonów? Kto wie?
Pociągnęła za łańcuch, a z wnętrza domu rozbrzmiał chór dzwonków wygrywających całkiem miłą uchu melodię. Wielkie psy zastrzygły uszami i leniwie podeszły do bramy machając ogonami. Swymi pazurami bez trudu mogłyby rozedrzeć ciało, a szczękami zmiażdżyć kości, ale jednocześnie wyglądały przy tym nader sympatycznie. Wielkie, puchate, szare kule o nosach niby czarne węgielki i niedużych, ale ciekawskich, brązowych ślepkach. Ich przyjazne „pluszowe" mordki zachęcały do tego by wyciągnąć rękę i pogłaskać... Co zapewne skończyłoby się utratą kończyny.
Trwało to dłuższą chwilę i Damira zaczęła się zastanawiać czy nie zadzwonić jeszcze raz, kiedy do jej uszu dotarł odgłos nieśpiesznych kroków. Po chwili w drzwiach pojawił się kamerdyner Sevicków, dość młody bo trzydziestokilkuletni brunet o przyjemnej, ale wyraźnie zmęczonej twarzy i wysokim czole. Doskonale opisywało go słowo „powściągliwy", bo też bardziej powściągliwszego niż on człowieka komendant nie znała i to zarówno pod względem aparycji jak i zachowania. Poza tym, jak głosiły wieści na mieście, był wyjątkowo lojalny wobec swego państwa i nigdy nie plotkował, co w przypadku nieustannie mielącej ozorami służby stanowiło miłą odmianę. Nawet Władka miała problemy z wydobyciem od niego informacji.
- Witam mości panią – głos kamerdynera był chłodny i nie zdradzający żadnych emocji. – Cóż sprowadza panią o tak... Niecodziennej porze?
- Sprawa nie cierpiąca zwłoki.
- Czy mógłbym dowiedzieć się jaka?
- Nie – warknęła. – Na Boga, człowieku, ogarnijże się. Nie przychodziłabym w samym środku zimowej nocy, gdyby chodziło o coś błahego, to chyba oczywiste. Zresztą, z tego co widzę, domownicy i tak nie śpią. Weźże poskrom te ludożercze bestie i wpuść mnie.
- Mimo to, będę nalegał, aby podała pani powód – ton lokaja nie zmienił się ani odrobinę. Powściągliwy do granic, doskonały sługa.
- Powód? – Damira westchnęła. Była wykończona zarówno psychicznie, jak i fizycznie. W ciągu kilku godzin została zmuszona przez okoliczności do zaakceptowania istnienia Nadnaturalnego, dźwigała upiorny płód i rozmawiała z potworem dowodzącym klanem bezwzględnie oddanych mu dzieciaków. Naprawdę miała serdecznie dość, a lokaj, chociaż w normalnych okolicznościach z pewnością doceniłaby jego profesjonalizm, stał jej na drodze. Irytował. – To, że spotkałam się z najstarszym lokatorem naszego pięknego teatru. To, że parę godzin temu spod muru cmentarza wykopałam mały, brzydki sekret, który wcześniej zakopała tam albinoska Katia. Sekret twoich państwa.
- Sekret mych państwa? – lokaj nieznacznie uniósł brwi. – Nie przypominam sobie niczego takiego.
- Nie? To, co powiesz o tym?
Poirytowana cisnęła koszmarnym zawiniątkiem, które padło pomiędzy psy. Te – wielkie, niedźwiedzio podobne bestie – natychmiast wpadły w panikę. Skomląc i piszcząc odskoczyły od truchełka i rzuciły się do drzwi, drapiąc w nie wielkimi pazurami. Ich pełna spokoju pewność własnej siły gdzieś uleciała. Pozostał jedynie strach przed Nieznanym i Nienaturalnym. Przed czymś, co nie powinno zagościć na tym świecie.
Lokaj wyprostował się i spojrzał na Damirę, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. Komendant zaczęła podejrzewać, że chociaż zapewne wiedział o odwiedzinach Katii i jej związku ze swoim państwem, to niekoniecznie miał pojęcie, czego to wszystko tyczyło. Być może nawet nie interesowało go to. W końcu brak wścibstwa to naczelna cecha kamerdynera z prawdziwego zdarzenia.
Po chwili wahania mężczyzna podniósł zawiniątko za strzęp tkaniny i rzucił komendant enigmatyczne, pozbawione wyrazu spojrzenie. Być może po raz pierwszy w swej długoletniej karierze zadał sobie pytanie „co to ma wszystko znaczyć". W końcu nawet on nie mógł zignorować niepokojącej aury otaczającej tajemniczy, okrwawiony pakiet.
- Przekażę wszystko państwu. Może zechcą się panią zobaczyć – oświadczył sucho, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku domu. Do tej pory tarasujące przejście psy, odskoczył jak oparzone, kiedy tylko zbliżył się do nich dziwgając upiorny pakunek.
Damira ponownie została sama na dworze. Pozostawało jej tylko czekać, z czego bynajmniej nie była zadowolona. Nie lubiła być zdaną na cudze decyzje, szczególnie na takie, na które nie miała dużego wpływu. Bo też i na to, co postanowią Sevickowie wpływu nie miała. Nie mogła ich zaszantażować, zagrozić im, bo niby jak? Powie, że nestorka rodu, mimo swego leciwego wieku niby pszczela królowa nieustannie rodzi, a połowa jej dzieci to potwory? Zabito by ją śmiechem i uznano za obłąkaną... A i to tylko, jeżeli miałaby szczęście. Tak, Kamulce mieli swe zabobony, wierzyli w nie, czasem nawet czcili, ale utrwalony zabobon, a czyjeś irracjonalne opowieści to dwie różne rzeczy. Dlatego, jedyne co mogła, to mieć nadzieję, że któreś z Sevicków zdecyduje się z nią porozmawiać.
Westchnęła. To był bardzo długi dzień, a do tego to zimno. Okropne zimno, marznące stopy, dłonie i policzki. Zmęczenie dawało jej o sobie znać, skutkiem czego natarczywe pragnienie zdobycia informacji powoli ustępowało pragnieniu znalezienia się we własnym, ciepłym łóżku i zaśnięcia. W końcu miała już swoje lata, zatem szeroko pojęty świat nie mógł od niej oczekiwać, że będzie biegała z jednego krańca miasta na drugi niby dwudziestoletnia młódka... Co niestety robiła.
Ponownie rozległy się kroki, a po chwili kamerdyner znowu stał przed nią. Tym razem nieco bledszy i jakby podenerwowany. Jego pełna powściągliwości, obojętna maska doczekała się kilku pęknięć.
- Państwo zgadzają się na krótką audiencję – oświadczył nieco drżącym głosem. – Proszę za mną.
Damirze nie trzeba było powtarzać. Niezwłocznie ruszyła za mężczyzną wprost do jasnego i co ważniejsze ciepłego wnętrza pysznej, nasuwającej na myśl dwory ze starych baśni, rezydencji. Miękkie dywany tłumiły jej kroki, jasne tapety i draperie doskonale komponowały się ze złocistymi podłogami z bukowego drewna, a kryształowe żyrandole połyskiwały niczym najcenniejsze klejnoty. Do tego subtelne, floralne zdobienia, mityczne motywy i gustowne, dziwnie delikatne meble. Robiło to wrażenie. Wielkie wrażenie. Jednak nie takie, aby nie wyczuładziwnej, trudnej do określenia atmosfery, jaka roztaczała się wokół. Gdyby aury miejsc posiadały zapachy, ta trąciłaby słodyczą zgnilizny i żelazistym aromatem krwi.
Została wprowadzona szerokimi schodami na drugie piętro, gdzie w niewielkim saloniku czy też raczej pomieszczeniu będącym czymś pośrednim między salonem, a gabinetem czekali na nią Sevickowie. Konkretniej rzecz ujmując dwójka z nich. Lubieżna Cyntia oraz jej wuj Leopold. Oboje sprawiali wrażenie ponurych, przeraźliwie zmęczonych i wrogich... Bardziej dla zasady niż z przekonania. Zmęczenie najbardziej rzucało się w przypadku Cyntii, której zwykle promienna twarz poszarzała, a błyszczące, chabrowe oczy przysłoniła mgła wyczerpania. Nie wspominając o uśmiechu. Ilekroć Damira widziała młodą Sevickową uśmiechała się niczym zadowolony kot, teraz znów jej wargi wykrzywiał nieprzyjemny, cierpki grymas.
- Wyjdź – rzucił Leopold do kamerdynera, kiedy ten tylko ją przyprowadził. – I dopilnuj, żeby żadna z tych miernot ośmielających nazywać się naszymi sługami nie podsłuchiwała pod drzwiami!
Leopold Sevick, drobny, nieco pulchny, chociaż w żadnym wypadku gruby brunet o śmiesznie wywiniętym wąsiku był znany wszem i wobec jako mężczyzna niezwykle opanowany, uprzejmy i taktowny. Dlatego teraz szorstkość jego zachowania wręcz uderzała, a dla komendant stanowiła znak, że powinna być bardzo ostrożna. Bardzo. Zarówno Leopold jak i jego siostrzenica znajdowali się na granicach wyczerpania psychicznego... A niewykluczone, że i fizycznego.
„No to mamy coś wspólnego... Chociaż oni chyba mają o wiele gorszy dzień niźli ja" pomyślała z ponurą satysfakcją.
- A teraz pani... - warknął mężczyzna, kierując na nią spojrzenie przekrwionych oczu. – Suka rozkopująca groby za wonią krwi, kundel grzebiący w śmietnisku naszej rodziny! Czego pani chce? Skandalu? Szantażu? Czy może zwyczajnie popatrzyć na nasz upadek. W końcu nie jest tajemnicą pani niechęć do Wielkich Rodów. Jednak ostrzegam, cokolwiek pani planuje, nie uda się to! NIKT pani nie uwierzy, NIKT!!!
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, obywatelu. I nie żywię niechęci do Wielkich Rodów... A przynajmniej nie tych, które nie używają swych wpływów i pochodzenia jako łomu na zamkach sprawiedliwości. – Mruknęła, zerkając kątem oka na jeden z wygodnych foteli. Żałowała, że nikt nie zaproponował jej, żeby usiadła. Chociaż może to i lepiej... Mimo napięcia, które odczuwała całą sobą, nie wykluczała, że gdyby zapadła się w miękki mebel, natychmiast zasnęłaby. – Jedyne czego chcę to informacji. Nie jestem wrogiem.
- Nie? – Siedząca u boku swego wuja na nieszerokiej sofie Cyntia wyprostowała się, spoglądając na nią z góry. – I dlatego rozkopuje pani tajemnice, rzuca ścierwem przed naszym domem i wprasza się o tej pogańskiej porze? Jakoś nie wygląda mi to na nazbyt przyjazne zachowania.
Tak, można panna miała rację, to nie wyglądało nazbyt dobrze.
- Istotnie, zachowałam się nieco nietaktownie, ale naprawdę zależało mi na czasie. I nadal zależy. Poza tym nie sądzę, aby przyjście za dnia było o wiele lepszym pomysłem. Ludzie plotkują, Wielkie Rody również, chociaż starają się nie częstować swoimi informacjami... Hm... Pospólstwa.. Sąsiedzi zapewne już zauważyli, że palicie państwo światło po nocach, a odwiedziny milicji zapewne nie...
- Czyli jednak szantaż. – Cyntia uśmiechnęła się jadowicie. – Subtelny, ale szantaż!
- Nie do jasnej cholery! – Damirze brakło cierpliwości. – W ciągu ostatnich kilku godzin dowiedziałam się, że na tym przeklętym świecie istnieją plugawe rzeczy, które istnieć nie powinny mieć prawa egzystować. BA! Nawet rozmawiałam z jedną z nich... Czy raczej efektem jednej z nich. Generalnie mam cholernie ciężki dzień, a w dodatku wiele wskazuje na to, iż nad miastem wisi niebezpieczeństwo, być może związane z tym... Tym wszystkim. Może to zaskakiwać was, przeklęte snoby, ale NAPRAWDĘ zależy mi na tej dziurze i bezpieczeństwu jej obywateli. Przed laty złożyłam przysięgę, że będę CHORONIĆ i służyć, i mam zamiar to czynić, póki starczy mi sił. Zresztą WY podobno też wrąbaliście się w to wszystko, bo któryś z waszych przodków postanowił chronić miasto w nie do końca właściwy sposób, zaś Alexandra postanowiła się przeciwstawić złu jakie z tego wynikło. Nie wiem jak wy, szanowni państwo, ale ja, skoro już tkwię po uszy w tym łajnie, wolałabym, żeby to nie było po nic!
Ledwie wypowiedziała te słowa, natychmiast ich pożałowała. Nie chciała drażnić tych ludzi. Nie chciała dolewać oliwy do ognia. Zamierzała być ostrożna. Niestety zmęczenie i napięcie sprawiły, że nerwy jej puściły i wybuchła.
Spojrzała na swych rozmówców, oczekując najgorszego, jednak nic zasługującego na to miano nie nastąpiło. W pomieszczeniu na dłuższą chwilę zapadła ciężka, pełna wyczekiwania i napięcia cisza, zakłócana jedynie równomiernym tykaniem stojącego w kącie zegara wahadłowego.
- Zatem sądzi pani, że coś grozi Kościokamieńcowi? – zapytał w końcu Leopold, zupełnie jakby nic się nie stało.
- Tak. Przypuszczam, że... Że w mieście może wybuchnąć zaraza. – Wyrzuciła z siebie, właściwie nie rozumiejąc, czemu. Przecież nie powinna zdradzać tej informacji. Nie, jeżeli chciała zachować spokój w mieście. Jednak czuła, że to właściwie... Że jeżeli chce cokolwiek zyskać, powinna być szczera z Sevickami. – Ech... Odnotowaliśmy zgon, tylko jeden. Nieznana bakteria, bardzo zjadliwa. Zarówno nasi lekarze, jak i ten przyjezdny, Zukov, nie mają pojęcia, co to takiego. Na razie nie ma dowodów, że zbiera się na wybuch plagi, ale owym zabitym przez bakterię był niejaki Hovka, persona stojąca za serią bezczelnych i dziwacznych kradzieży. Kradzieży bezwartościowych pojemników, których właściciele, osoby nie związane ze sobą, pochodzące z różnych klas społecznych, zaprzeczają, aby te zawierały coś niezwykłego. Zaprzeczają nazbyt gorliwie. Do tego dzieje się wiele dziwnych rzeczy. Do tego trafiłam na to... To coś zakopane pod murem cmentarza, a moi szpiedzy pozwolili mi połączyć to z teatrem. Rozmawiałam z osobnikiem nazywającym siebie Starszym Bratem, a stanowczo nie będącym człowiekiem. Nie w pełni. Usłyszałam parę ciekawych wieści. Wątpię, abyście państwo mieli coś wspólnego z zagrożeniem wiszącym nad miastem, ale coś mi podpowiada, że nie jest ono... Naturalne. Że może mieć podobne korzenie, jak to, co się u państwa dzieje. Dlatego też potrzebuję wszelkich, możliwych informacji. Wiem, że moje przeczucia nie są żadną podwaliną, ale podobno jestem jednym z najlepszych komendantów, jakich to miasto kiedykolwiek posiadało i to właśnie ze względu na moje przeczucia... Instynkt. Dlatego PROSZĘ o współpracę. Tak jak zwróciliście uwagę, nie mogę nic wam uczynić. Ludzie nie dadzą wiary w me rewelacje, te są zbyt dziwaczne. Dowodów nie mam... już nie, wasz sługa zabrał truchło. Dlatego też proszę, jak człek człeka, powiedzcie mi, co tu się dzieje. Słyszałam o cudach, mocach z zewnątrz i tym, że cuda to nic dobrego... Jednakże to wszystko jest poplątane i niewiarygodne. To nie wiadomości, którym można ufać. Jestem gliną z krwi i kości, potrzebuję czegoś bardziej namacalnego, tropu, krwi... Cud to nie coś, co można złapać, skazać czy uwięzić.
- Niestety my wiele więcej wam nie powiemy, pani komendant. – Wzrok Cyntii nieco złagodniał, ale nadal połyskiwała w nim zaprawiona niechęcią nieufność. – Babcia od zawsze trzymała nas od tego wszystkiego z dala. Mówiła jedynie niezbędne minimum albo nie mówiła nic. A o Teatrze nic nie wiem...
- W teatrze kryją się moi bracia i siostry, którym przewodzi Starszy Brat, dziecko tego przekleństwa o ludzkim umyśle – mruknął Leopold, na co Cyntia spojrzała na niego wyraźnie zaskoczona.
- Ukrywałeś to przede mną? - siostrzenica mężczyzny groźnie zmarszczyła brwi, na co ten uśmiechnął się gorzko.
- Nie, moja droga, nie. Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy powiedzieć ci o tym... Sam wiem o tym tylko dlatego, że będąc młodzieńcem byłem świadkiem odwiedzin tego czegoś... Naszego brata. – Uśmiechnął się gorzko. – Matka nie pozwoliłam być przy ich rozmowie. Ale możesz mi wierzyć, nic więcej nie wiem. Matka i mnie nie wtajemniczała. Mówiła tylko, że to wszystko musi umrzeć wraz z nią i nimi... Tymi, którzy powołali do istnienia tę klątwę. – Spojrzał poważnie na Damirę. – Bo tak to tutaj nazywamy, klątwą. Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś określał to wszystko mianem cudów, jednak skoro Starszy Brat użył tego sformułowania i matka musiała go używać. Nie rozumiem dlaczego, przecież nazwać TO cudem... W każdym razie, jeżeli rozmawialiście pani z tą istotą zapewne wiecie więcej ode mnie.
- A kim są ci oni, o których wspominaliście?
- Tylko tyle wiadomo nam na ich temat, że nie żyją. – Cyntia uśmiechnęła się jadowicie. – Zginęli gwałtownie i nieoczekiwani lata temu. Babcia o to zadbała. I bardzo dobrze.
Damira westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że trafiła na ślepy zaułek. Nikt nic nie wiedział. Co prawda Sevickowie mogli ją oszukiwać, ale jakoś nie sprawiali takiego wrażenia. Zwykle wyczuwała kłamstwo.
Nie mogła od tak odpuścić. Po prostu nie mogła. Ta noc była zbyt szalona, zbyt dziwna, aby zakończyć ją zwykłym rozłożeniem rąk.
- A pozostali z rodu nie wiedzą nic więcej? – zapytała.
- Nie, możecie mi wierzyć – mruknął ponuro Leopold. – Wszystko się zaczęło, kiedy miałem jedenaście lat i matka dbała, żebyśmy nie otrzymali żadnych odpowiedzi. Powiedziała nawet, że woli zostać porzucona na śmierć niż zatruć nasze umysły tą wiedzą. Bała się, że któreś z nas ponownie ściągnie to nieszczęście na siebie lub kogoś innego.
- A Alexandra? Mogę z nią porozmawiać?
- Babcia jest niedysponowana – twardo oświadczyła Cyntia, obdarzając ją nieprzyjemnym spojrzeniem. – Poza tym niewiele z niej wydobędziecie, pani komendant. Umysł babci... Powiedzmy, że nie patrzy już na ten świat. Pozostaje nam mieć nadzieję, że również nie na ten, z którego pochodzi ta cała ohyda.
- Mimo tego byłabym wysoce zobowiązana za widzenie z nią. Wasz... Starszy Brat wspominał o jej przypadłości, a niepokój, który otacza dom dał mi pewien obraz, ale... - zaczynała się plątać. Zmęczenie i nieustanne napięcie zrobiły swoje. – Nawet człek dręczony najgorszymi omamami może wyrzec parę rozsądnych słów.
- To naprawdę nierozsądne... - oponował Leopold. – Wiecie pani, czemu mnie teraz nie ma przy matce? Albowiem nie jestem w stanie znieść tego, co się z nią dzieje. Nie mogę wytrzymać z nią w tym samym pokoju, w jego pobliżu, a los oswajał mnie z podobnymi doświadczeniami od dziecka. Pani zaś jest obca. To pierwsze pani zetknięcie z tego typu... - westchnął wymownie.
- Mimo tego będę nalegać.
- Ostrzegam, że to nie przyniesie nic dobrego. Naszej matki w tym, czym się stało już nie ma... Mam nadzieję.
- Rozumiem. Ale i tak chcę ją zobaczyć.
Leopold otworzył usta, żeby spróbować jeszcze raz przemówić jej do rozsądku, ale Cyntia uciszyła go gestem. Miała niezbyt przyjemny wyraz twarzy.
- Na upartych głupców jest tylko jeden sposób. Pozwolić ich uporowi zemścić się na nich. –Oświadczyła, a jej głos ociekał jadowitą słodyczą. – Skoro pani komendant nie chce odpuścić, dajmy jej tego, czego chce. Może to ją nauczy, aby nie przeceniać swoich sił. Poza tym i tak jej nie przekonamy. Jeżeli wyrzucimy ją stąd bez pokazania babci, z pewnością uzna, że jesteśmy wrogo nastawieni i nieskłonni do współpracy.
Leopold przez chwilę nic na to nie odpowiadał, ale w końcu, zamyślony, skinął głową. Po jego twarzy rozlał się ponury, zacięty wyraz. Wyraz stanowiący wyraźne ostrzeżenie, jednak zmęczony umysł Damiry nie wychwycił go. Zresztą, gdyby nawet, raczej nie odpuściłaby. Tak jak Cyntia powiedziała, była niezwykle uparta. Czasem wręcz zgubnie.
- Jestem temu przeciwny, ale moja siostrzenica chyba ma rację – mruknął. – Zatem, proszę za mną.
Chwilę później Damira stała przed szerokimi, śnieżnobiałymi drzwiami sypialni, zza których wydobywały się dźwięki nieustannej krzątaniny, dziwne kwilenia i jazgoty... I ten zapach. Żelazisty aromat krwi, słodycz rozkładu i odór nieczystości... Oraz TO. Subtelna, ale zarazem przeraźliwa woń, która otaczała wykopane przez nią truchło. Jak na zawołanie wszystkie instynkty zaczęły ostrzegać, żeby nie wchodziła do środka, żeby odwróciła się na pięcie i odeszła jak najdalej.
Korytarz był zaniedbany i zakurzony, aczkolwiek ślady butów jasno świadczyły o tym, że jest często używany – w końcu Aleksandra wymagała opieki. Pewnie służba dostała zakaz zbliżania się do sypialni pani domu, a może i wcześniej wyczuła, że przebywanie w pobliżu tego miejsca to nienajlepszy pomysł.
Komendant zerknęła przez ramię, na czających się w pewnej odległości za nią Sevicków. Na ustach Cyntii wykwitł ironiczny uśmiech.
- Niech pani na nas tak nie patrzy. Żadne z nas nie podejdzie bliżej. Co prawda moja matka i ciotka wraz z paroma sługami przełamali się i opiekują się babcią, ale ja... My z wujkiem nie jesteśmy tak silni. Nie pod tym względem. I wątpię abyście wy byli, pani komendant. Jednak o tym musicie się przekonać samej... Chyba, że posłuchacie głosu rozsądku i dacie sobie spokój.
Dać sobie spokój? Posłuchać głosu rozsądku? Wolne żarty. Gdyby słuchała głosu rozsądku, nie zabierałaby tego potwornego płodu, oseska, czy jak zwać to coś, spod murów cmentarza, tylko zakopała powrotem i zapomniała o wszystkim, zresztą gdzie tu miejsce na rozsądek, skoro wokół dzieją się takie rzeczy. Gdzie cudem określa się plugastwo wyglądające spod pokrywy rzeczywistości...
...Spod naciągniętego na głowę koca.
Przełykając ślinę nacisnęła klamkę i zrobiła wartki krok naprzód zamykając je za sobą. Znalazła się w dusznym wnętrzu, gdzie nieustannie uwijały się cztery postacie otulone od stóp po sam głowy rozmaitymi, ochronnymi płachtami. Jednak to nie one, drogie sprzęty czy też cudny wystrój zwróciły jej uwagę. Nawet nie pełzające, rozdeptywane przez opiekunów Alexandry niczym podłe robactwo maszkary bliźniaczo podobne do tej spod cmentarza. Nawet nie ciałka na wpół wykształconych, ludzkich dzieci. Nie. To sama Aleksandra czy raczej to czym się stała, pochłonęło jej cały świat. Storturowana kobieta, której łono i brzuch rozrosły się do monstrualnych rozmiarów pochłaniając łóżko, sporą część podłogi, a nawet nogi. Wielka, cielista naznaczona grubymi naczyniami, obrzękami i ranami masa trzęsącego się, obślizgłego, sinawego cielska. To dodatkowe otwory rodne, którymi była naszpikowana niczym sito dziurami. Otwory, przez które nieustannie wypadały rozbijając się o podłogę koszmarne płody i nie do końca ukształtowane ludzkie dzieci. To rozwarte na nienaturalną szerokość usta nieszczęsnej kobiety, przez które wypadał pokaleczony, białawy język, po którym sunęły kaskady śliny i cuchnącej, żółtej piany. Jednak przede wszystkim to niewysłowiona groza na którą jej oczy patrzyły, ale nie widziały. Stając twarzą w twarz z tym groteskowym koszmarem dziejącym się za pięknymi, białymi drzwiami komendant czuła, że widzi zaledwie połowę, bo coś w jej umyśle blokuje resztę... bo gdyby nie blokowało z pewnością natychmiast wpadłaby w obłęd, a być może nawet zginęła na miejscu na wskutek szoku.
Chciała krzyczeć, wybiec stamtąd, uciec. Biec tak długo, aż nie padłaby z wyczerpania, a potem się czołgać. Byle dalej od tej grozy, byle dalej od tej makabry. Jednak tego nie zrobiła. Jej świadomość ze swoistym zdumieniem obserwowała z boku, jak ciało powoli się odwraca i najspokojniej wychodzi z pokoju, po to, żeby ze sztywnym uśmiechem na ustach, zdawkowym tonem obwieścić Sevickom, że istotnie mieli rację – niczego nie dowie się od Alexandry. Uczyniwszy to, ruszyła wolnym krokiem ku wyjściu, niepomna naleganiom Leopolda, aby pozwoliła ich kamerdynerowi odwieźć się do domu. Mało tego, nie zwróciła nawet uwagi na wielkie psy, których słudzy nie zdążyli odwołać, jednak nie wiedzieć czemu zwierzęcy struże zostawili ją spokoju. Na sztywnych nogach, wyprostowana jak struna, opuściła rezydencję Wielkiego Rodu.
Niewiele pamiętała z drogi powrotnej do domu. Tak właściwie to kompletnie nic. Była jak w transie. Nie czuła, nie myślała po prostu szła. Jak maszyna. Jak tocząca się po swoich torach lokomotywa, kierująca się wewnętrznym nakazem buchającego gorącem pieca. Dopiero, gdy przekroczyła próg swego małego, skromnego mieszkanka, wróciła do siebie. Złudne wrażenie bezpieczeństwa sprawiło, że odrętwienie ustąpiło.
Uderzona przez wspomnienie tego, co zobaczyła, zwymiotowała. Raz drugi, trzeci. Wymiotowała póki miała czym, a szarpany mdłościami żołądek nie zaczął boleć. Potem wyzuta zarówno z sił psychicznych jak i fizycznych z wolna osunęła się na podłogę. Ze swego rodzaju zdziwieniem poczuła, że po jej twarzy płyną kaskady gorących łez. Zaczęła płakać. Płakała histerycznie i głośno, a jej ciałem wstrząsały potworne dreszcze.
Tak, była twardym gliną. Tak, widziała wiele zła, okropieństw i niegodziwości. Rzecz w tym, że owe okropieństwa, zło i niegodziwość należały do TEGO świata, do szeroko pojętej rzeczywistości... Podobnie jak wszystko inne z czym kiedykolwiek miała styczność. Teraz znów okazało się, że rzeczywistość to tylko kurtyna za którą czają się plejady koszmarów, a czyjaś niewidzialna ręka właśnie zaczęła ją zaczął podnosić. Dlatego płakała. Płakała, bo była tylko słabym, nieprzygotowanym na to wszystko człowiekiem. Nieutulonym w swym żalu, przerażonym dzieckiem, z którego głowy zdarto koc, a potwory okazały się prawdziwe.